Relacja Juliusza Wirskiego z wizyty w Drohiczynie, która ukazała się w czasopiśmie Iskry, nr 30, 1936 r.
Dziś kończymy wspólną wędrówkę po Drohiczynie ze Staruszkiem, Juliuszem Wirskim i jego kompanami.
𝐙 𝐳𝐢𝐞𝐦𝐢 𝐜𝐢𝐬𝐳𝐲 𝐢 𝐰𝐚𝐥𝐤 𝐦𝐢𝐧𝐢𝐨𝐧𝐲𝐜𝐡, 𝐜𝐳. 𝟑/𝟑
— Tu się zamknęli panowie szlachta w czasie jednej bitwy i tu pomarli. Szwedzi otoczyli kościół i podpalili... Była między nimi niewiasta, mniszeczka młoda, co im niosła pociechę i opatrywała rany. Pochowano ją pod kaplicą na cmentarzu. Zupenie się nie psuła, tylko wyschła na wióreczek...
Zmęczeni wyszliśmy na światło dzienne. Było jasne słońce, błękitne niebo, młode, bujne życie. Panie zażądały zwiedzania wyspy, o której wspomniałem na początku. Kajaki na wodę i po chwili błądziliśmy po maleńkich polankach, lub w gąszczu wikliny i brzóz, niby na prawdziwej wyspie bezludnej. Podrywały sie stadka rudych kuropatw i odlatywały ciężko, bez pośpiechu, jakby wiedziały, że jest czas ochronny. Gdzieniegdzie przemknął zając:
— Zające na wyspie? — zdziwiłem się.
— A cóż, proszę pana — one doskonale pływają. Dużej rzeki nie przepłynie, ale Bug w tem miejscu wąski i płytki.
Był wieczór, kiedy pożegnaliśmy staruszka. Trzeba było nocą, pod wodę odrobić owe 16 kilometrów do Klimczyc. Szczęściem zerwał się sprzyjający wiatr i można było jechać na żaglach. Było cicho. Księżyc świecił jasno, ukazjując znaki ostrzegawcze na rzece, tak zwane "wiechy". Towarzystwo było ciche również. Płynęliśmy szybko, ale ostrożnie. Podlasie ukazywło nam swoje nowe oblicze: zadumę w blasku księżycowego mżenia...
𝐊𝐎𝐍𝐈𝐄𝐂
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz