Zanim zająłem się średniowieczem na serio, zdawało mi się, że sztuka iluminacji po prostu znikła razem z końcem książki rękopiśmiennej. Ot, malarze przesiedli się z pergaminowych kart na deski (a potem płótna), z tempery na farbę olejną — i tyle.
Tymczasem prawda okazuje się być, jak zwykle, ciekawsza. Będzie nitka.
#głowąwśredniowieczu
Przede wszystkim, drukowane książki przez dłuższy czas wciąż jeszcze iluminowano. Zwłaszcza jeśli były drukowane na pergaminie. I tu pada kolejny mit, ten mianowicie, że umasowienie druku oznaczało automatyczną przesiadkę na papier. No nie, przez długi czas uważano papier, zgodnie zresztą z obiektywną prawdą, za materiał pośledni. Gutenberg na przykład odbił swoją Biblię w stu czterdziestu egzemplarzach papierowych i czterdziestu w wersji, nazwijmy to, premium — na pergaminie.
Zresztą, brytyjski parlament do dziś drukuje kopie swoich ustaw na tym materiale. W 2016 roku, na fali „modernizacji” (przy okazji której zrezygnowano też z peruk w Izbie Gmin) porzucono pergamin na rzecz papieru, ale szybko wycofano się z tej zmiany. I dobrze, bo to w znacznej mierze londyńskim archiwistom zawdzięczamy przetrwanie przemysłu pergaminniczego do do dziś dnia.
Na marginesie i w ramach ciekawostki, najsłynniejszy chyba iluminowany druk w Polskich zbiorach to jeden z czterech egzemplarzy „Sforziady” z 1490 roku, peanu na cześć Franciszka Sforzy. Domniemywa się, że książka trafiła do Polski wraz z królową Boną lub już w trakcie jej panowania. O tym starodruku stało się głośno w okolicach 2010 roku, kiedy to oksfordzki profesor Marin Kemp ogłosił, że „La Bella Principessa”, domniemany rysunek Leonarda da Vinci, nie tylko rzeczywiście jest rysunkiem Leonarda da Vinci, ale przedstawia Biankę Sforzę i został w niewiadomych okolicznościach wycięty właśnie z warszawskiej Sforziady.
Inni badacze niby mu to kwestionują, zgłosił się też z więzienia jakiś fałszerz, który oznajmił, że „Principessę” namalował w latach 70., ale zdaje się, że generalnie rewelacje Kempa uznaje się za prawdziwe. Potwierdza je i odcisk palca Leonarda na rysunku, i gatunek pergaminu, i pozostałości brakującej karty w książce. Faksymile warszawskiej „Sforziady” wydano w każdym razie z portretem Bianki.
W ciągu XVI wieku zapotrzebowanie na iluminowaną książkę malało, aż wreszcie skończyło się zupełnie w wieku XVII. Na szczęście, miniatura nie znikła zupełnie, a raczej uwolniła się od związków ze słowem pisanym — zwłaszcza w postaci miniaturowych portretów. W świecie bez fotografii popyt na takie drobiazgi był wprost niewyczerpany, bo jaki szanujący się młodzienieć nie chciałby mieć wizerunku swojej bogdanki a jaka matrona — bombelka?
Malowano je początkowo na pergaminie, a później, od końca XVI wieku, na kości słoniowej, korzystając z technik i doświadczeń malarstwa książkowego. Dobrze to widać na tym zbliżeniu. Po lewej portret Franciszka Sforzy ze "Sforziady", po prawej osiemnastowieczna miniatura z ze zbiorów The Gibbes Museum of Art. Ponieważ farby wodne — tempera, gwasz czy akwarela — nie dają gładkich przejść tonalnych, to w obu przypadkach imitowano je punkcikami albo kreseczkami nanoszonymi cieniutkim pędzelkiem.
Kres miniaturowym portretom położyła fotografia — ale też nie od razu. Jeszcze w 1989 (!) Krystyna Zwolińska udziela w swojej „Małej technologii malarstwa” praktycznych porad odnośnie malowania miniatur na kości słoniowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz