Trianon – to francuskie słowo pełni w języku węgierskim
rolę niejako synonimu katastrofy, narodowej tragedii. Niemal wiek po
rozbiorze historycznego państwa, ból a co najmniej żal wobec tego faktu
jest wśród Węgrów nadal żywy. W bólu tym zahartowała się węgierska
godność narodowa.
Opodatkuj się!
W maju otrzymaliśmy od Was 3 256,00 zł. Serdecznie dziękujemy za wsparcie!.
Każdy kto był na Węgrzech z łatwością dostrzeże tablice na mniej
lub bardziej okazałych monumentach, szyldy, flagi, naklejki na ulicach
czy nawet samochodach wyznaczające granice państwa którego nie ma. Nie
ma go przynajmniej dla tego typu ignoranta, który nie znając historii
Węgrów nie wie, że ta dostojnie regularna połać terytorialna, zakłócona w
swej regularności jednym wysuniętym ku morzu cyplem, to historyczna
ojczyzna Madziarów, dla wielu jedyna ojczyzna prawdziwa. Bo Korona
Świętego Stefana – nie była lecz jest. Nie tylko jako materialny
artefakt wystawiony z nabożną czcią w imponującym, neogotyckim gmachu
węgierskiego parlamentu. Jest jako rzeczywistość węgierskiej pamięci,
węgierskiej świadomości, jako rzeczywistość milionów Węgrów
zaludniających do dziś węgierskie kresy. W końcu jest to rzeczywistość
polityki współczesnych Węgier, prowadzonej przez polityków, którzy w
części robią co mogą aby zniwelować skutki Trianon, a czasem nawet mówią
o tym czego zrobić nie mogą, a co by zrobić chcieli.
Trianon to nazwa pałacu w kompleksie paryskiego Wersalu, gdzie 4 czerwca 1920 r. podpisany został traktat między Królestwem Węgier a zwycięskimi w pierwszej wojnie światowej potęgami Wielkiej Brytanii, Francji i Włoch, pożądających jednoznacznego i stanowczego rozstrzygnięcia sprawy „ostatniej z wojen”, mającego inicjować świetlaną epokę nowego wiecznego pokoju. Traktat podpisywały też państwa zupełnie nowe: Czechosłowacja, Rumunia oraz Królestwo Serbów Chorwatów i Słoweńców. Już same okoliczności podpisania traktatów były dla Madziarów tragiczne. Węgrzy jako, obok Austriaków, współgospodarze monarchii habsburskiej wielką wojnę przegrali. A ponieważ zwycięzcy alianci uparli się by nadać jej sens eschatologiczny przegrani musieli zostać obsadzeni w roli tych moralnie złych, godnych potępienia i ukarania. My Polacy byliśmy beneficjantami tego moralnego zapału prezydenta USA Thomasa Woodrowa Wilsona, na którym Francuzi zbijali kapitał geopolityczny. Węgrzy wprost przeciwnie.
Dwie ludowe republiki
Dodajmy, że Węgrzy sami spotęgowali swoją klęskę. Jeszcze zanim 8 listopada Sztab Imperialny Austro-Węgier doprowadził do rozejmu z Ententą, węgierscy socjaldemokraci i radykalni liberałowie dokonali odwetu na prawicy. 25 października rozpoczęli rewolucję, przejęli władzę, co życiem przypłacił hrabia Istvan Tisza wieloletni premier, żywy symbol Węgier imperialno-habsburskich, którego obciążano odpowiedzialnością za udział kraju w przegranej wojnie. Lewica węgierska realizowała w swoim mniemaniu testament przywódcy powstania 1848-1849 Lajosa Kossutha, który wszak z C.K. Monarchią nie pogodził się nigdy i zmarł w 1894 w Turynie, nie chcąć wracać do Węgier w jakikolwiek sposób związanych z Habsburgami.
A jednak w swoje ideowej gorliwości i zacięciu politycznych walk Węgrzy raz jeden okazali się mniej rozsądni od Polaków. U nas w listopadzie 1918 r. Józef Piłsudski odesłał z kwitkiem swoich lewicowych zwolenników z lubelskiego „rządu ludowego”, częstując ich cierpką radą „wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić”. Już w styczniu 1919 jego wielki polityczny antagonista Roman Dmowski wraz z całym kierowanym przez siebie paryskim Komitetem Narodowym Polskim podporządkował się temuż Piłsudskiemu jako Naczelnikowi Państwa. Obaj mężowie stanu wiedzieli bowiem dobrze, że zanim rozpoczną walkę o to jaka ma być Polska to słowo musi stać się ciałem. Tymczasem węgierska lewica chciała natychmiast mieć upragnioną całkowicie niepodległą republikę i to w dodatku ludową. Wielka Rada Narodowa proklamował ją 16 listopada 1918 r. a już osiem dni później powstała Węgierska Partia Komunistyczna, która rozumiała ową ludową legitymację całkiem inaczej i do innych celów chciała ją użyć. Ale też na lud i demokrację powołali się Rumunii, Słowacy, Chorwaci i Serbowie gdy jeszcze w październiku zgłosili pretensje do ziem Korony Świętego Stefana.
Nowy lewicowo-liberalny rząd nowych Węgier okazał się typową kiereńszczyzną. Miotany sprzecznościami między różnymi siłami swojego trójpartyjnego zaplecza, niezdolny do zdecydowanego ruchu ani w prawo ani w lewo, pozbawiony poparcia armii podzielonej między zrewolucjonizowane rady żołnierskie i konserwatywne kręgi oficerów, nie posiadał w swoich szeregach ani jednego polityka wykazującego odwagę i konsekwencję niezbędną w rewolucyjnych czasach. Rząd ten połamał sobie zęby na komunistach, najpierw rozsierdziwszy ich próbą pacyfikacji w lutym 1919 r. by już miesiąc później właściwie oddać im władzę. Jednak nawet bolszewicka Węgierska Republika Rad pod wodzą tak odległego od węgierskiej tradycji, przybyłego ze zrewolucjonizowanej Rosji i wywodzącego się z żydowskiej rodziny Beli Kuna nie rezygnowała z ziem znienawidzonej przez komunistów Korony. Ostatnim porywem węgierskich bolszewików była wszak ofensywa przeciw Czechosłowacji, sięgająca w czerwcu 1919 r. Karpat. Jednak Lenin nie mógł, a może i nie chciał pomóc budapeszteńskim towarzyszom. Ich władzę podważyła i blokada ekonomiczna Ententy, Czechosłowaków, Rumunów i Serbów, i nasilające się strajki oraz inne formy oporu społecznego węgierskich robotników i chłopów, których rzekomo bolszewicy reprezentowali. Jednak ostatecznie Węgierska Republika Rad upadła pod ciosami Czechów i Rumunów. Ci ostatni 3 sierpnia wkroczyli do Budapesztu, jeszcze przed węgierską Armią Narodową. W osobie jej wodza admirała Miklosa Hothyego Węgry doczekają się męża opatrznościowego, jednak najpierw będą musiały przeżyć ostatni akt dramatu.
Rozbiór
Biorąc pod uwagę, że ledwie rok wcześniej w Budapeszcie rządzili bolszewicy a usunęli ich ci, którzy w 1920 roku ostrzyli nóż by pokroić Węgry, regent odnowionego już bez Habsburgów Królestwa nie miał w ręku wielu sensownych kart. Postanowił nie zgrywać ostatniej z nich – własnej osoby. Do Paryża wysłano weterana opozycji parlamentarnej z czasów imperialnych hrabiego Alberta Apponyi. Jego delegacja nie została zresztą nawet dopuszczona do negocjacji. Gdy przedłożono jej traktat Apponyi zrezygnował ze stanowiska. Nigdy już nie wróci do polityki. Traktat podpisali ostatecznie 4 czerwca ambasador Węgier w Paryżu Alfred Drasche-Lazar oraz podrzędna postać ministra zdrowia Bernarda Agosta.
W istocie Traktatem z Trianon podyktowano Węgrom znacznie cięższą karę niż Austriakom czy nawet Niemcom. Na jego mocy terytorium Węgier okrojono z 325 tys. kilometrów kwadratowych do 93 tys. a więc do 28 procent. Z 21 milionów mieszkańców pozostało 8 milionów – ledwie 36 procent. Na Węgrach obłowili się wszyscy dookoła – Rumunii przejęli 102 tys. kilometrów kwadratowych, państwo południowych Słowian 63,5 tys. km kw., a Czechosłowacja 62,3 tys. km kw. Nawet teoretycznie równie przegrana Austria przejęła 4022 kilometrów kwadratowych węgierskiego terytorium, tak zwanego Burgenlandu, z którego tylko miasto Sopron, dzięki plebiscytowi z 1921 r., zdołało wywalczyć pozostanie przy Węgrzech. Zostało za to obdarzone przydomkiem „miasta najwierniejszego”. Także nam, po ostrym sporze z Czechosłowakami, dostało się 195 km kw. Spisza z nieco ponad 8 tys. mieszkańców. Aby uczynić zadość polsko-węgierskiemu braterstwu możemy tylko dodać, że przejęliśmy tę cząstkę historycznej monarchii jednak już z rąk paserów.
W dniu 4 czerwca 1920 w całych Węgrzech biły dzwony. Wszystkie flagi narodowe opuszczono do połowy masztów w geście żałoby. Ani admirał Horthy, ani elita polityczna Węgier, ani szerokie kręgi społeczne nigdy nie pogodziły się z traktatem trianońskim. Parlament bdapesztański nadal uchwalał ustawy teoretycznie obowiązujące na zabranych terytoriach, zaś lekcje w szkołach rozpoczynały się od modlitwy o Wielkie Węgry. Powstała niezliczona liczba grafik przedstawiająca drapieżne ręce rozrywające kraj czy nawet Węgry ukrzyżowane. Głównym powodem dla którego Węgry w latach II wojny światowej sprzymierzyły się z III Rzeszą była wola odzyskania utraconych ziem. Częściowo zresztą im się to udało. Na mocy arbitrażu wiedeńskiego z 1938 r., w którym walną rolę odegrały Niemcy i Włochy, admirał Horthy odzyskał zamieszkaną przez Węgrów część terytorium rozpadającej się Czechosłowacji oraz Zakarpacie. Węgierski honwed mógł objąć polskiego żołnierza na przywróconej polsko-węgierskiej granicy. Niecałe dwa lata późnej w drugim arbitrażu wiedeńskim Horthy dał Węgrom części Siedmiogrodu i mógł podnieść flagi państwowe w górę. W 1941 r. ddebrał zgruchotanej Jugosławii kolejna obszary zamieszkane przez rodaków. Po kolejnych trzech latach po Węgrach, tak jak i Polsce przetoczył się sowiecki walec. My straciliśmy Kresy Wschodnie, Węgrzy zostali zagonieni z powrotem w trianońskie granice.
Od Trianon upłynął niemal wiek. Mimo to jego ból pozostaje dojmujący dla większości Węgrów. W istocie układ ten nie miał nic wspólnego z dziejową sprawiedliwości ani zasadą samostanowienia narodowego, którymi zwycięzcy wycierali sobie usta i którymi zapisywali papier – ten jak wiadomo wszystko przyjmie. Faktycznie według cenzusu z 1910 r. etniczni Węgrzy stanowili 45 procent ludności Korony Świętego Stefana. Jednak traktat pozostawił poza nowymi granicami Węgier aż 3,3 miliona Madziarów czyli 31 procent całej węgierskiej wspólnoty narodowej! W gruncie rzeczy wobec istnej mozaiki układu grup narodowych starej monarchii nie sposób było podzielić jej na wyraźne narodowe domeny. W przypadku wszystkich dylematów obradujący w Paryżu dyplomaci mieli jedną odpowiedź: dzielimy kosztem Węgrów. W ten sposób poza trianońskimi granicami znalazły się całe regiony z węgierską większością zaludnienia. Traktat, który je wyznaczył był zatem pospolitym dyktatem zwycięzców i ich protegowanych wobec zwyciężonych, niczym więcej.
Historyczna ordynarność tego aktu może gasić oburzenie postronnego czytelnika, niechaj jednak nikt nie oburza się, że oburzają się Węgrzy. Tak jak robią od lat polscy intelektualiści, analitycy, publicyści czy politycy od lewa do prawa. W tonie, w różnych proporcjach zmieszanych, zgorszenia i pobłażliwości, wyrzeka nasz elitka na węgierski nacjonalizm, „rewizjonizm” czy nieumiejętność „wybrania przyszłości”. Samo nasuwa się w kontekście tej narracji pytanie czy nie tak w salonach Krakowa w autonomicznej Galicji u schyłku XIX wieku brzmiały dyskusje jej szacownych obywateli o „stronnictwach skrajnych” domagających się odbudowy Polski w danych granicach? Wszak ludzi „skrajnych” takich jak Piłsudski czy Dmowski dzielił od rozbiorów właśnie wiek. Jak relatywne bywają polityczne oceny.
Różni bratankowie
Bratankowie doznali ogromnej historycznej krzywdy. Ich wierność Królestwu „przeszłemu i przyszłemu” jakim jest pojęcie Korony Świętego Stefana imponuje. Tak czysto po ludzku. Bez politycznej analizy. Szczególnie Polakowi. Szczególnie gdy zastanowić się jak łatwo moi rodacy pogodzili się utratą własnych Kresów, będącą rzekomą historyczną koniecznością tak dla adeptów marksizmu, którzy ten rozbiór przeprowadzili, jak i intelektualnych oraz politycznych budowniczych III RP, którzy tak bardzo przejęli się naukami Mieroszewskiego i Giedroycia. „Myśmy wszystko zapomnieli. Mego dziada piłą rżnęli. Myśmy wszystko zapomnieli...”
Węgrzy nie zapomnieli porżnięcia na kawałki ich ojczyzny. Zresztą nie jest to tylko tęsknota za mitycznym na sposób arturiański Królestwem. To fizyczna rzeczywistość egzystencji co najmniej 2,5 milionów Węgrów na ichnich kresach – na Słowacji, Ukrainie, w Rumunii i Serbii. Inaczej niż w przypadku naszych rodaków na Kresach Wschodnich, kresowi Węgrzy są dla budapesztańskich władz podmiotem działań politycznych, a nie przedmiotem działalności charytatywnej. Wprowadzona w 2002 r. Karta Węgra była wzorem dla Karty Polaka i na tym pobieranie dobrych nauk w wykonaniu naszych polityków się skończyło.
Nasza konstytucja z 1997 r. definiuje naród polski w swojej preambule jako „wszystkich obywateli Rzeczpospolitej”. Tymczasem artykuł D Konstytucji Węgier uchwalony po przemianach w roku 2010, który stanowi: „Państwo Węgierskiego, mając na uwadze jedność narodu węgierskiego, jest odpowiedzialne za los Węgrów poza granicami kraju”. Przy czym wspomina się w nim nie tylko o działaniach na rzecz „zachowania tożsamości węgierskiej” rodaków poza granicami, ale nawet o zmianach statusu administracyjnego kresowych rodaków poprzez wspieranie „ustanawiania samorządów lokalnych” co znajduje swój wyraz w popieraniu przez Budapeszt dążeń do autonomii węgierskich mieszkańców Siedmiogrodu w Rumunii czy sugerowaniu Ukraińcom przyznania autonomii Zakarpciu. W węgierskich ustawach pojawia się termin „Kotliny Naddunajskiej”, którym jest niczym innym niż zawoalowaną formą odwołania się do dawnego terytorium państwowego sprzed rozbioru w Trianon w 1920 r.
Rząd Victora Orbana poszedł dalej. Doprowadził w 2010 r. do uchwalenia takiej ustawy o obywatelstwie dzięki której etniczni Węgrzy spoza granicy państwowej otrzymują je niemal automatycznie. Ci nowi obywatele mogą brać udział w wyborze władz Węgier bo kolejna ustawa zniosła obowiązek zameldowania wyborców na ich terytorium państwowym. Komisja wyborcza utrzymuje spisy wyborców z innych państw w tajemnicy, bo w sąsiednich krajach posiadanie podwójnego obywatelstwa jest zabronione. Władze Węgier dbają więc by nie sprowadzić na rodaków kłopotów.
A jednak jeden z parlamentarzystów opozycyjnego narodowego Jobbiku Istvan Szavay postanowił pójść za ciosem i otworzyć biuro na terytorium współczesnej Serbii, w zamieszkanej przez Węgrów Wojwodinie. Jak uzasadniał – żyją tam ludzie dzięki którym znalazł się w węgierskim parlamencie. Odpowiada teraz przed serbskim sądem. Nota bene fakt, że jego partia całkiem otwarcie paraduje z wizerunkiem Wielkich Węgier na sztandarach zdobywając w sondażach ponad 20 procent respondentów wiele mówi nam o postawie Madziarów.
Programy nauczania historii czy geografii w szkołach, inaczej niż w Polsce, gdzie w zasadzie zakładają odwieczność i słuszność stalinowskiej granicy wschodniej, na Węgrzech otwierają dzieciom i młodzieży oczy na wielką historię „Wielkich Węgier”. W 2011 r. rząd Orbana uruchomił program „Bez granic!”. Jego długofalowym celem jest wysłanie każdego ucznia każdej szkoły na Węgrzech w odwiedziny do rodaków którzy zostali poza trianońską granicą. Tylko w pierwszym roku funkcjonowania programu w wycieczkach takich wzięło udział 15130 uczniów i 1702 nauczycieli z Węgier. Większość polskich uczniów nie ma pojęcia o rodakach na Wschodzie.
O Trianon usłyszymy na Węgrzech w popularnych piosenkach rockowych a także w niezliczonych telewizyjnych programach nadawanych przez różne kanały węgierskiej telewizji. Jest duża szansa, że usłyszymy o nim od przeciętnego Węgra jeśli tylko dyskusja zejdzie na tematy historyczne. 4 czerwca nie trudno trafić na żałobne roczystości nie tylko na Węgrzech, ale w rejonach zamieszkanych prze Węgrów w ościennych państwach. Polak Węgier dwa bratanki... a jednak tacy różni. Niech czytelnik sam odpowie sobie czyja postawa wzbudza jego szacunek.
Karol Kaźmierczak
Trianon to nazwa pałacu w kompleksie paryskiego Wersalu, gdzie 4 czerwca 1920 r. podpisany został traktat między Królestwem Węgier a zwycięskimi w pierwszej wojnie światowej potęgami Wielkiej Brytanii, Francji i Włoch, pożądających jednoznacznego i stanowczego rozstrzygnięcia sprawy „ostatniej z wojen”, mającego inicjować świetlaną epokę nowego wiecznego pokoju. Traktat podpisywały też państwa zupełnie nowe: Czechosłowacja, Rumunia oraz Królestwo Serbów Chorwatów i Słoweńców. Już same okoliczności podpisania traktatów były dla Madziarów tragiczne. Węgrzy jako, obok Austriaków, współgospodarze monarchii habsburskiej wielką wojnę przegrali. A ponieważ zwycięzcy alianci uparli się by nadać jej sens eschatologiczny przegrani musieli zostać obsadzeni w roli tych moralnie złych, godnych potępienia i ukarania. My Polacy byliśmy beneficjantami tego moralnego zapału prezydenta USA Thomasa Woodrowa Wilsona, na którym Francuzi zbijali kapitał geopolityczny. Węgrzy wprost przeciwnie.
Dwie ludowe republiki
Dodajmy, że Węgrzy sami spotęgowali swoją klęskę. Jeszcze zanim 8 listopada Sztab Imperialny Austro-Węgier doprowadził do rozejmu z Ententą, węgierscy socjaldemokraci i radykalni liberałowie dokonali odwetu na prawicy. 25 października rozpoczęli rewolucję, przejęli władzę, co życiem przypłacił hrabia Istvan Tisza wieloletni premier, żywy symbol Węgier imperialno-habsburskich, którego obciążano odpowiedzialnością za udział kraju w przegranej wojnie. Lewica węgierska realizowała w swoim mniemaniu testament przywódcy powstania 1848-1849 Lajosa Kossutha, który wszak z C.K. Monarchią nie pogodził się nigdy i zmarł w 1894 w Turynie, nie chcąć wracać do Węgier w jakikolwiek sposób związanych z Habsburgami.
A jednak w swoje ideowej gorliwości i zacięciu politycznych walk Węgrzy raz jeden okazali się mniej rozsądni od Polaków. U nas w listopadzie 1918 r. Józef Piłsudski odesłał z kwitkiem swoich lewicowych zwolenników z lubelskiego „rządu ludowego”, częstując ich cierpką radą „wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić”. Już w styczniu 1919 jego wielki polityczny antagonista Roman Dmowski wraz z całym kierowanym przez siebie paryskim Komitetem Narodowym Polskim podporządkował się temuż Piłsudskiemu jako Naczelnikowi Państwa. Obaj mężowie stanu wiedzieli bowiem dobrze, że zanim rozpoczną walkę o to jaka ma być Polska to słowo musi stać się ciałem. Tymczasem węgierska lewica chciała natychmiast mieć upragnioną całkowicie niepodległą republikę i to w dodatku ludową. Wielka Rada Narodowa proklamował ją 16 listopada 1918 r. a już osiem dni później powstała Węgierska Partia Komunistyczna, która rozumiała ową ludową legitymację całkiem inaczej i do innych celów chciała ją użyć. Ale też na lud i demokrację powołali się Rumunii, Słowacy, Chorwaci i Serbowie gdy jeszcze w październiku zgłosili pretensje do ziem Korony Świętego Stefana.
Nowy lewicowo-liberalny rząd nowych Węgier okazał się typową kiereńszczyzną. Miotany sprzecznościami między różnymi siłami swojego trójpartyjnego zaplecza, niezdolny do zdecydowanego ruchu ani w prawo ani w lewo, pozbawiony poparcia armii podzielonej między zrewolucjonizowane rady żołnierskie i konserwatywne kręgi oficerów, nie posiadał w swoich szeregach ani jednego polityka wykazującego odwagę i konsekwencję niezbędną w rewolucyjnych czasach. Rząd ten połamał sobie zęby na komunistach, najpierw rozsierdziwszy ich próbą pacyfikacji w lutym 1919 r. by już miesiąc później właściwie oddać im władzę. Jednak nawet bolszewicka Węgierska Republika Rad pod wodzą tak odległego od węgierskiej tradycji, przybyłego ze zrewolucjonizowanej Rosji i wywodzącego się z żydowskiej rodziny Beli Kuna nie rezygnowała z ziem znienawidzonej przez komunistów Korony. Ostatnim porywem węgierskich bolszewików była wszak ofensywa przeciw Czechosłowacji, sięgająca w czerwcu 1919 r. Karpat. Jednak Lenin nie mógł, a może i nie chciał pomóc budapeszteńskim towarzyszom. Ich władzę podważyła i blokada ekonomiczna Ententy, Czechosłowaków, Rumunów i Serbów, i nasilające się strajki oraz inne formy oporu społecznego węgierskich robotników i chłopów, których rzekomo bolszewicy reprezentowali. Jednak ostatecznie Węgierska Republika Rad upadła pod ciosami Czechów i Rumunów. Ci ostatni 3 sierpnia wkroczyli do Budapesztu, jeszcze przed węgierską Armią Narodową. W osobie jej wodza admirała Miklosa Hothyego Węgry doczekają się męża opatrznościowego, jednak najpierw będą musiały przeżyć ostatni akt dramatu.
Rozbiór
Biorąc pod uwagę, że ledwie rok wcześniej w Budapeszcie rządzili bolszewicy a usunęli ich ci, którzy w 1920 roku ostrzyli nóż by pokroić Węgry, regent odnowionego już bez Habsburgów Królestwa nie miał w ręku wielu sensownych kart. Postanowił nie zgrywać ostatniej z nich – własnej osoby. Do Paryża wysłano weterana opozycji parlamentarnej z czasów imperialnych hrabiego Alberta Apponyi. Jego delegacja nie została zresztą nawet dopuszczona do negocjacji. Gdy przedłożono jej traktat Apponyi zrezygnował ze stanowiska. Nigdy już nie wróci do polityki. Traktat podpisali ostatecznie 4 czerwca ambasador Węgier w Paryżu Alfred Drasche-Lazar oraz podrzędna postać ministra zdrowia Bernarda Agosta.
W istocie Traktatem z Trianon podyktowano Węgrom znacznie cięższą karę niż Austriakom czy nawet Niemcom. Na jego mocy terytorium Węgier okrojono z 325 tys. kilometrów kwadratowych do 93 tys. a więc do 28 procent. Z 21 milionów mieszkańców pozostało 8 milionów – ledwie 36 procent. Na Węgrach obłowili się wszyscy dookoła – Rumunii przejęli 102 tys. kilometrów kwadratowych, państwo południowych Słowian 63,5 tys. km kw., a Czechosłowacja 62,3 tys. km kw. Nawet teoretycznie równie przegrana Austria przejęła 4022 kilometrów kwadratowych węgierskiego terytorium, tak zwanego Burgenlandu, z którego tylko miasto Sopron, dzięki plebiscytowi z 1921 r., zdołało wywalczyć pozostanie przy Węgrzech. Zostało za to obdarzone przydomkiem „miasta najwierniejszego”. Także nam, po ostrym sporze z Czechosłowakami, dostało się 195 km kw. Spisza z nieco ponad 8 tys. mieszkańców. Aby uczynić zadość polsko-węgierskiemu braterstwu możemy tylko dodać, że przejęliśmy tę cząstkę historycznej monarchii jednak już z rąk paserów.
W dniu 4 czerwca 1920 w całych Węgrzech biły dzwony. Wszystkie flagi narodowe opuszczono do połowy masztów w geście żałoby. Ani admirał Horthy, ani elita polityczna Węgier, ani szerokie kręgi społeczne nigdy nie pogodziły się z traktatem trianońskim. Parlament bdapesztański nadal uchwalał ustawy teoretycznie obowiązujące na zabranych terytoriach, zaś lekcje w szkołach rozpoczynały się od modlitwy o Wielkie Węgry. Powstała niezliczona liczba grafik przedstawiająca drapieżne ręce rozrywające kraj czy nawet Węgry ukrzyżowane. Głównym powodem dla którego Węgry w latach II wojny światowej sprzymierzyły się z III Rzeszą była wola odzyskania utraconych ziem. Częściowo zresztą im się to udało. Na mocy arbitrażu wiedeńskiego z 1938 r., w którym walną rolę odegrały Niemcy i Włochy, admirał Horthy odzyskał zamieszkaną przez Węgrów część terytorium rozpadającej się Czechosłowacji oraz Zakarpacie. Węgierski honwed mógł objąć polskiego żołnierza na przywróconej polsko-węgierskiej granicy. Niecałe dwa lata późnej w drugim arbitrażu wiedeńskim Horthy dał Węgrom części Siedmiogrodu i mógł podnieść flagi państwowe w górę. W 1941 r. ddebrał zgruchotanej Jugosławii kolejna obszary zamieszkane przez rodaków. Po kolejnych trzech latach po Węgrach, tak jak i Polsce przetoczył się sowiecki walec. My straciliśmy Kresy Wschodnie, Węgrzy zostali zagonieni z powrotem w trianońskie granice.
Od Trianon upłynął niemal wiek. Mimo to jego ból pozostaje dojmujący dla większości Węgrów. W istocie układ ten nie miał nic wspólnego z dziejową sprawiedliwości ani zasadą samostanowienia narodowego, którymi zwycięzcy wycierali sobie usta i którymi zapisywali papier – ten jak wiadomo wszystko przyjmie. Faktycznie według cenzusu z 1910 r. etniczni Węgrzy stanowili 45 procent ludności Korony Świętego Stefana. Jednak traktat pozostawił poza nowymi granicami Węgier aż 3,3 miliona Madziarów czyli 31 procent całej węgierskiej wspólnoty narodowej! W gruncie rzeczy wobec istnej mozaiki układu grup narodowych starej monarchii nie sposób było podzielić jej na wyraźne narodowe domeny. W przypadku wszystkich dylematów obradujący w Paryżu dyplomaci mieli jedną odpowiedź: dzielimy kosztem Węgrów. W ten sposób poza trianońskimi granicami znalazły się całe regiony z węgierską większością zaludnienia. Traktat, który je wyznaczył był zatem pospolitym dyktatem zwycięzców i ich protegowanych wobec zwyciężonych, niczym więcej.
Historyczna ordynarność tego aktu może gasić oburzenie postronnego czytelnika, niechaj jednak nikt nie oburza się, że oburzają się Węgrzy. Tak jak robią od lat polscy intelektualiści, analitycy, publicyści czy politycy od lewa do prawa. W tonie, w różnych proporcjach zmieszanych, zgorszenia i pobłażliwości, wyrzeka nasz elitka na węgierski nacjonalizm, „rewizjonizm” czy nieumiejętność „wybrania przyszłości”. Samo nasuwa się w kontekście tej narracji pytanie czy nie tak w salonach Krakowa w autonomicznej Galicji u schyłku XIX wieku brzmiały dyskusje jej szacownych obywateli o „stronnictwach skrajnych” domagających się odbudowy Polski w danych granicach? Wszak ludzi „skrajnych” takich jak Piłsudski czy Dmowski dzielił od rozbiorów właśnie wiek. Jak relatywne bywają polityczne oceny.
Różni bratankowie
Bratankowie doznali ogromnej historycznej krzywdy. Ich wierność Królestwu „przeszłemu i przyszłemu” jakim jest pojęcie Korony Świętego Stefana imponuje. Tak czysto po ludzku. Bez politycznej analizy. Szczególnie Polakowi. Szczególnie gdy zastanowić się jak łatwo moi rodacy pogodzili się utratą własnych Kresów, będącą rzekomą historyczną koniecznością tak dla adeptów marksizmu, którzy ten rozbiór przeprowadzili, jak i intelektualnych oraz politycznych budowniczych III RP, którzy tak bardzo przejęli się naukami Mieroszewskiego i Giedroycia. „Myśmy wszystko zapomnieli. Mego dziada piłą rżnęli. Myśmy wszystko zapomnieli...”
Węgrzy nie zapomnieli porżnięcia na kawałki ich ojczyzny. Zresztą nie jest to tylko tęsknota za mitycznym na sposób arturiański Królestwem. To fizyczna rzeczywistość egzystencji co najmniej 2,5 milionów Węgrów na ichnich kresach – na Słowacji, Ukrainie, w Rumunii i Serbii. Inaczej niż w przypadku naszych rodaków na Kresach Wschodnich, kresowi Węgrzy są dla budapesztańskich władz podmiotem działań politycznych, a nie przedmiotem działalności charytatywnej. Wprowadzona w 2002 r. Karta Węgra była wzorem dla Karty Polaka i na tym pobieranie dobrych nauk w wykonaniu naszych polityków się skończyło.
Nasza konstytucja z 1997 r. definiuje naród polski w swojej preambule jako „wszystkich obywateli Rzeczpospolitej”. Tymczasem artykuł D Konstytucji Węgier uchwalony po przemianach w roku 2010, który stanowi: „Państwo Węgierskiego, mając na uwadze jedność narodu węgierskiego, jest odpowiedzialne za los Węgrów poza granicami kraju”. Przy czym wspomina się w nim nie tylko o działaniach na rzecz „zachowania tożsamości węgierskiej” rodaków poza granicami, ale nawet o zmianach statusu administracyjnego kresowych rodaków poprzez wspieranie „ustanawiania samorządów lokalnych” co znajduje swój wyraz w popieraniu przez Budapeszt dążeń do autonomii węgierskich mieszkańców Siedmiogrodu w Rumunii czy sugerowaniu Ukraińcom przyznania autonomii Zakarpciu. W węgierskich ustawach pojawia się termin „Kotliny Naddunajskiej”, którym jest niczym innym niż zawoalowaną formą odwołania się do dawnego terytorium państwowego sprzed rozbioru w Trianon w 1920 r.
Rząd Victora Orbana poszedł dalej. Doprowadził w 2010 r. do uchwalenia takiej ustawy o obywatelstwie dzięki której etniczni Węgrzy spoza granicy państwowej otrzymują je niemal automatycznie. Ci nowi obywatele mogą brać udział w wyborze władz Węgier bo kolejna ustawa zniosła obowiązek zameldowania wyborców na ich terytorium państwowym. Komisja wyborcza utrzymuje spisy wyborców z innych państw w tajemnicy, bo w sąsiednich krajach posiadanie podwójnego obywatelstwa jest zabronione. Władze Węgier dbają więc by nie sprowadzić na rodaków kłopotów.
A jednak jeden z parlamentarzystów opozycyjnego narodowego Jobbiku Istvan Szavay postanowił pójść za ciosem i otworzyć biuro na terytorium współczesnej Serbii, w zamieszkanej przez Węgrów Wojwodinie. Jak uzasadniał – żyją tam ludzie dzięki którym znalazł się w węgierskim parlamencie. Odpowiada teraz przed serbskim sądem. Nota bene fakt, że jego partia całkiem otwarcie paraduje z wizerunkiem Wielkich Węgier na sztandarach zdobywając w sondażach ponad 20 procent respondentów wiele mówi nam o postawie Madziarów.
Programy nauczania historii czy geografii w szkołach, inaczej niż w Polsce, gdzie w zasadzie zakładają odwieczność i słuszność stalinowskiej granicy wschodniej, na Węgrzech otwierają dzieciom i młodzieży oczy na wielką historię „Wielkich Węgier”. W 2011 r. rząd Orbana uruchomił program „Bez granic!”. Jego długofalowym celem jest wysłanie każdego ucznia każdej szkoły na Węgrzech w odwiedziny do rodaków którzy zostali poza trianońską granicą. Tylko w pierwszym roku funkcjonowania programu w wycieczkach takich wzięło udział 15130 uczniów i 1702 nauczycieli z Węgier. Większość polskich uczniów nie ma pojęcia o rodakach na Wschodzie.
O Trianon usłyszymy na Węgrzech w popularnych piosenkach rockowych a także w niezliczonych telewizyjnych programach nadawanych przez różne kanały węgierskiej telewizji. Jest duża szansa, że usłyszymy o nim od przeciętnego Węgra jeśli tylko dyskusja zejdzie na tematy historyczne. 4 czerwca nie trudno trafić na żałobne roczystości nie tylko na Węgrzech, ale w rejonach zamieszkanych prze Węgrów w ościennych państwach. Polak Węgier dwa bratanki... a jednak tacy różni. Niech czytelnik sam odpowie sobie czyja postawa wzbudza jego szacunek.
Karol Kaźmierczak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz