[Palimpsest Powstanie. Na granicy niesubordynacji]
Powstanie trwa dwudziesty czwarty dzień. Po 22 sierpnia, mając sporą dozę pewności, że próby połączenia dzielnic walczącej stolicy się nie powtórzą, Niemcy z ogromną zaciekłością rozpoczęli atak na Starówkę przy pomocy wszystkich dostępnych sił. Tymczasem od kilku dni nad Pilicą zbiera się Kielecki Korpus AK „Jodła” (2 i 7 Dywizja Piechoty AK oraz 75 i 25 Pułk piechoty). Dowództwo okręgu radomsko-kieleckiego realizowało w ten sposób rozkaz KG AK z 14 sierpnia 1944 roku, nadany za pośrednictwem Radia Londyn, który brzmiał:
„Nakazuję skierować natychmiast najbardziej pospiesznymi marszami wszystkie rozporządzalne, dobrze uzbrojone jednostki z zadaniem bicia sił nieprzyjaciela, znajdujących się na peryferiach i przedmieściach Warszawy i wkroczenia do walki wewnątrz miasta”.
Nie do końca było jasne dlaczego oddziały partyzanckie, zamiast działać na liniach komunikacyjnych wroga, zmuszać przeciwnika do rozpraszania wysiłku, miały działać jak niby wojsko regularne, którym nie były. Zupełnie tak jakby znowu był wrzesień 1939, a sztaby operowały liniowym wojskiem.
Niektórzy mówili, że to tak jakby namawiać ćmy, żeby zaatakowały płonącą świecę, ale 16 sierpnia 1944 roku przystąpiono do realizacji rozkazu.
Okręg kielecko-radomski "Jodła" był jednym okręgiem AK, który spróbował rozkaz KG AK zrealizować. Poszczególne jednostki — a to oznaczało setki ludzi — przez kilka-kilkanaście dni maszerowały do miejsca koncentracji w ciągłych walkach i potyczkach, a zebrane razem 20 i 21 sierpnia między Ruskim Brodem i Przysuchą liczyły ponad 6 tysięcy żołnierzy, uzbrojonych bez porównania lepiej niż Powstańcy w Warszawie. Razem z oddziałami z innych okręgów, które dobrowolnie oddały się pod komendę korpusu "Jodła", były w pobliżu i zgłaszały gotowość marszu na Warszawę — np. 74 pułk piechoty AK z okolic Częstochowy — z łatwością ta liczebność przekroczyłaby 10 tysięcy ludzi pod bronią. Komenda Główna AK, jakby nie zwracając uwagi na to, że jednostki są jeszcze około 150 km od miasta — sugerowała, żeby oddziały korpusu „Jodła” uderzyły od strony Ochoty, a nie Piaseczna, gdzie Niemcy byli liczni i umocnieni.
Duch i morale w korpusie było wysokie, uczestnicy tamtych zdarzeń wspominali, że towarzyszyły im emocje, jakie chyba były udziałem Warszawiaków w pierwszych dniach Powstania. Ale ich dzień zemsty i odwetu jeszcze nie nadszedł. Czekali.
Rozpoznanie wykryło, że przeprawy przez Pilicę w rejonie Nowego Miasta nad Pilicą i Białobrzegów są umocnione, ale słabo obsadzone, niektóre patrole dotarły nawet do Tarczyna, na przedmieścia Warszawy. Dalsze rozpoznanie wskazywało na obecność w terenie trzynastu niemieckich dywizji piechoty i ośmiu dywizji pancernych. Dowódcy AK nie mogli wiedzieć, że to dane grubo przesadzone — tyle nie liczyła nawet cała niemiecka 9 Armia broniąca Wisły od Sandomierza po Modlin. Ale to się wie po fakcie, z opracowań powstałych wiele lat po wojnie. Podejmujący decyzje takiej papierowej wiedzy nie mieli. Wiedzieli tylko, że mają w ręku równowartość jednej dywizji bez broni ciężkiej, łączności operacyjnej i taktycznej, środków transportu i ewentualnych środków medycznych dla rannych. I wiedzieli, że chociaż są lepiej uzbrojeni niż ich koledzy w Warszawie, to jednak między nimi a Warszawą są Niemcy uzbrojeni i wyposażeni lepiej od nich. I w przewadze liczebnej.
Nad zgrupowaniami ciągle krążyły niemieckie samoloty rozpoznawcze, od wysuniętych patroli niósł się co jakiś czas grzechot broni maszynowej. Niemcy wiedzieli, że coś się święci. Wiedział też von dem Bach w Warszawie. Po wojnie będzie wspominał, że ewentualna odsiecz innych oddziałów partyzanckich to było coś, co spędzało mu sen z powiek. Może dlatego, że nie znał ich dokładnej dyslokacji, stanu i zamiarów.
Dowódcy zgrupowań "Jodły" się wahali. Z lasów pod Ruskim Brodem i Przysuchą trzeba było w walce pokonać przeprawy na Pilicy, a potem partyzantów czekał marsz, około 100 kilometrów w terenie pozbawionym większych kompleksów leśnych aż do Lasu Kabackiego i z niego dopiero mógł nastąpić atak na Warszawę, w którym o zaskoczeniu przeciwnika już raczej nie byłoby mowy. Dla zgrupowania liczącego kilka tysięcy albo nieco więcej ludzi, z taborami opartymi o trakcję konną, to było minimum pięć-sześć dni marszu, prawdopodobnie w ciągłych walkach, bez możliwości ukrycia się w lasach, przy panowaniu przeciwnika w powietrzu i bliskości — relatywnej, ale jednak — niemieckich jednostek pancernych, przeciwko którym broni było mało o ile w ogóle była. I była to raczej broń bliskiego zasięgu, sprawdzająca się w walkach miejskich lub leśnych, nie w otwartym terenie.
Powodzenie w tych walkach wobec braku doświadczenia kadry w operowaniu wielkimi jednostkami, całkowitego braku artylerii, broni pancernej - nie było wcale takie pewne. Oczywiście, wiadomo było, że to wszystko była zacięta, waleczna, ale jednak partyzancka brać — tak jak 400 żołnierzy legendarnego „Ponurego”, których przyprowadził godny spadkobierca legendy majora Piwnika — Eugeniusz Kaszyński „Nurt”. Dalszy ruch na Warszawę oznaczał także ogołocenie rodzimego terenu z wojska, które wśród licznych zadań miało także ochronę ludności cywilnej przed akcjami odwetowymi Niemców. W polu zostałyby tylko jednostki podległe PKWN i komunistom z Lublina i to one przejęłyby panowanie w terenie.
Poza tym nawet zakładając, że jakimś cudem udałoby się korpusowi dotrzeć do Warszawy, byliby to ludzie śmiertelnie zmęczeni marszem, walkami, pozbawieni amunicji i żywności — a tego przecież, amunicji i żywności, a nie ludzi chętnych do walki, brakowało w mieście, któremu mieli iść na pomoc.
Dzięki łączności z Londynem i Brindisi dowództwo korpusu wiedziało też, że o żadnych zrzutach broni dla niego nie mogło być mowy, bowiem cały wysiłek eskadr transportowych SOE był skierowany na Warszawę i Kampinos. Niemcy wiedzieli, podejrzewali jaki jest cel marszu tych rozproszonych oddziałów. Chwilowo nie mieli czym tego marszu zatrzymać, bowiem toczyli ciężkie walki z Sowietami na przyczółkach na Wiśle — pod Puławami, Warką i Sandomierzem. Ale zbierali się do tego powoli, w desperacji sięgając po jednostki węgierskie, o których wiedzieli, że ich karność w walce z Polakami może być problematyczna. W tej ostatniej kwestii mieli rację.
23 sierpnia w gajówce Promień koło Przysuchy odbyła się dramatyczna narada sztabu okręgu „Jodła” w składzie: dowódca korpusu płk Jan Zientarski, pseudonim „Mieczysław”, szef sztabu korpusu ppłk Wojciech Borzobohaty „Wojan”, oficer operacyjny — mjr dypl. Bolesław Jackiewicz „Ryś”, oficer informacyjny — mjr Jan Górski „Faraon”, kwatermistrz — mjr. dypl. int. Włodzimierz Talko „Obuch” oraz dowódca 2 DP ppłk Antoni Żółkiewski „Lin” i 7 DP płk Gwidon Kawiński „Czesław”. Zdania były podzielone, koncepcje różne — od przebijania się całością sił, po wyekwipowanie trzech elitarnych batalionów, które pojedynczo mogłyby łatwiej przeniknąć do Warszawy i dać jej realne wsparcie. Ostatecznie pułkownik „Mieczysław” podjął decyzję o przerwaniu Akcji „Zemsta”, czyli odsieczy dla walczącej Warszawy, rozwiązaniu koncentracji, rozdzieleniu zgrupowania i przejściu do realizacji Akcji „Burza” na swoim terenie w oczekiwaniu na ruch Sowietów. Ostatecznie nikt nie wiedział, że front właśnie stanął na pół roku. Sowieci walczyli na przyczółkach, biła się Warszawa. Przejście do walki na swoim terenie wydawało się mieć sens.
24 sierpnia rano podano tę wiadomość dowódcom zgrupowań, a oni przekazali ją podkomendnym. Cezary Chlebowski w beletryzowanym „Reportażu z tamtych dni” opisuje, że karne dwuszeregi się zachwiały, było blisko buntu, dało się słyszeć krzyki „Zdrada!”, „Nie wracamy!”, „Na Warszawę!”. Leśne wojsko miało swoje zdanie. Trudno znaleźć teraz bezpośrednią relację, ale to chyba trwało dłuższy czas, kiedy — rzecz nie do pomyślenia w regularnym wojsku — dowódcy przekonywali podkomendnych do decyzji odwrotu, a podkomendni chcieli iść się bić. Niektórzy oficerowie chcieli popełnić samobójstwo. Część zgrupowań odeszła 24 sierpnia wieczorem, część 25 sierpnia, część 26 sierpnia. Nastąpiło to niemal w ostatniej chwili, bowiem Niemcy już zaczęli gromadzić wokół siły, aby wielkie zgrupowanie partyzanckie zniszczyć.
27 sierpnia decyzję „Mieczysława”, powziętą na granicy niesubordynacji i dezercji - przyjął do wiadomości dowódca AK gen. „Bór”, jednak polecał niejako w zamian zdobyć jeden z większych ośrodków na terenie AK „Jodła” — Kielce lub Radom. Do niczego takiego nie doszło, nie było mowy o operowaniu dużym zgrupowaniem w terenie, który był silnie nasycony regularnym wojskiem, na tyłach frontu wschodniego. Tym bardziej nie było mowy o zdobywaniu umocnionego, łatwego do obrony ośrodka miejska niejako "z zewnątrz" jak regularne wojsko. Ta sztuka mogła się udać tylko od środka, a jak pokazała "Godzina W" i tak powodzenie było raczej dziełem przypadku.
Podobno niektórzy z żołnierzy AK, odwracając wzrok i posłusznie odmaszerowując na południe, mieli łzy w oczach. Odchodzili na rozkaz, ale nie do domów. Czekały ich długie tygodnie leśnej walki. Wielu z nich walczyło jeszcze w listopadzie 1944 roku. Raz rozwiązana koncentracja miała się już nie powtórzyć.
Zbigniew Zieliński, żołnierz 74 pułku piechoty AK z Radomska, napisze w swoich wspomnieniach:
„Kiedy wracaliśmy w połowie września w rejon wymarszu — do lasów radomszczańskich — i maszerowaliśmy zwartym szeregiem przez wieś Cielętniki, jakaś kobieta wyskoczyła z chałupy, uklękła na drodze i krzyczała: „O Boże! — mnie hitlerowcy wywieźli po upadku Woli i wszystkich straciłam… to u nas chłopcy z butelkami w ręku atakowali czołgi, a tu prawdziwe Wojsko Polskie…”.
Nie wszyscy ci młodzi ludzie przeżyli wojnę, ale można zaryzykować chybotliwe przypuszczenie, że przeżyło ich jednak dużo więcej, niż gdyby dowództwo okręgu „Jodła” zdecydowało się kontynuować marsz w stronę płonącego miasta i podjęło decyzję w tamtym momencie oczekiwaną przez ogół. Sztab podjął jednak inną, psychicznie o wiele trudniejszą, decyzję o odwrocie.
zdjęcie za http://www.akokregkielce.pl - według opisu, odwrót I bataionu 74 pp AK z rejonu koncentracji do akcji "Zemsta".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz