"Ta historia będzie brzmiała jak bajka, ale wydarzyła się naprawdę, w niewielkiej wsi Koryciny. Kto ma uszy, niechaj słucha, kto nie wierzy, niechaj jedzie, sprawdzi…
Oto gdzieś na końcu świata, z dala od miast i miasteczek, w malutkiej wiosce pośrodku pół i lasów, żył sobie mały chłopiec. Chłopiec ten bardzo lubił chodzić z babcią i zbierać zioła. Kiedy miał 12 lat, zapakował do dwóch lnianych woreczków wysuszone kłącza pięciornika i poszedł trzy kilometry do najbliższego przystanku autobusowego. Stamtąd jechał 20 kilometrów do miasteczka. Zioła sprzedał w Herbapolu. Za zarobione pieniądze kupił aparat fotograficzny Smiena i dwie książki. O ziołach. Po szkole poszedł do technikum rolniczego. Wystartował w krajowej olimpiadzie wiedzy rolniczej. I zabłysnął. Nikt nie wiedział o ziołach tyle co on. Wygrał indeks na wybraną uczelnię. Pojechał na studia. Do Warszawy. Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego. Mógł zostać na uczelni, ale wrócił na wieś. Mógł zostać urzędnikiem w gminie, ale znów zbierał zioła. Ojciec prosił: „Synku, rzuć to. Ludzie się śmieją. Jako urzędnik będziesz żył jak pan”. Nie rzucił.
Mało tego. Zaczął zatrudniać do zbierania ludzi ze wsi. Potem otworzył własną przetwórnię. Potem gospodarstwo agroturystyczne. Hotel, karczmę, sklep z ziołami, ogród botaniczny. Daje zatrudnienie setkom osób. Jego kolekcja roślin leczniczych należy do największych w Polsce. Może nawet i w Europie. Codziennie odwiedzają go dziesiątki ludzi, może nawet setki, a w weekendy liczba odwiedzających sięga tysięcy. Naprawdę. Widziałem to.
Na zakończenie, po wszystkich tych inwestycjach, w swoim wielkim ogrodzie postawił kościół.
Jest środek tygodnia. Minęła dziewiąta rano. W karczmie wydawane jest śniadanie. Wszystkie stoły zajęte. Biorę kawę z mlekiem i wychodzę przed budynek. Właściciel podjeżdża rowerem.
- To z Panem jestem umówiony? – pyta Mirosław Angielczyk.
- O ten kościół chciałem zapytać – mówię. – Rozumiem, że powstała przetwórnia, gospodarstwo agroturystyczne, hotel, karczma, sklep zielarski. Ale kościół?
- Jak Pan zauważył, zarówno hotel, jak i karczma oraz sklep działają w drewnianych budynkach – odpowiada pan Mirosław. – Chcąc ocalić dawne budownictwo i tradycję, nie można zapominać o obrzędowości. Kiedy dowiedziałem się od zaprzyjaźnionego proboszcza z Grodziska, że jest stary drewniany kościół do przeniesienia, nie wahałem się nawet przez moment. To było spełnienie moich marzeń.
- Ale jest Pan przecież człowiekiem nauki – mówię. – Naprawdę wierzy Pan, że zioła poświęcone w kościele mają większą moc?
- Wejdźmy może do środka – mówi pan Mirosław. – To jest kościół Matki Boskiej Jagodnej. Czy Pan wie, że istnieje też takie święto? 2 lipca. Do tego święta nie jedzono jagód. Jeśli zbierano, to tylko na sprzedaż. Ale raczej nie robiły tego młode kobiety. Matka Boska Jagodna jest bowiem opiekunką matek i kobiet w ciąży. Kto chciał mieć zdrowe potomstwo – zbierał jagody dopiero po święcie. I ja nie rozważam, czy rzeczywiście dzień później moc jagód była większa, ja to po prostu chcę ocalić od zapomnienia. Zniknęły już stogi siana i snopki zbóż. Znikają furmanki i drewniane domy. Za czasów mojej młodości były powszechne. W każdym domu były też pęki suszonych ziół. Wianki święcone podczas Matki Boskiej Zielnej. Gałązki brzozy. Ziołami się kadziło. Zioła się piło. Stawiało na oknie podczas burzy z piorunami. Zioła wkładało się do trumny. Ja to wszystko pamiętam. I chciałbym o tym ludziom przypomnieć".
Fragment książki Wojciecha Koronkiewicza pt. "Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia"
Fot. Wojciech Koronkiewicz; Mirosław Angielczyk, jeden z bohaterów książki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz