Rzecz była dość prosta. Wiedziano, że w Polsce nie ma fabryk zdolnych dostarczyć wystarczającą liczbę lokomotyw, więc zdecydowano, że trzeba je kupić za granicą. Ale tak, żeby przy okazji polskie firmy zdobyły wiedzę oraz umiejętności i miały środki na inwestycje, które pozwoliłyby je wykorzystać.
W tym środki na badania i rozwój . W praktyce zrobiono to tak, że lokomotywy zamówiono w ramach wieloletniego rządowego kontraktu w polskich firmach. Te początkowo nie były w stanie dostarczyć wystarczającej liczby parowozów, więc robiły to z pomocą importowanego sprzętu. Ale jednocześnie – widząc w tym interes – inwestowały też w rozwój własnej produkcji i już w 1926 roku z fabryki wyjechał pierwszy polski parowóz. Trzy lata później po torach II Rzeczpospolitej jeździły już pierwsze pociągi ciągnięte przez lokomotywy polskiego projektu. A już w 1931 roku zaczęliśmy je eksportować.
[Parowóz Ok22. Fot. Alf van Beem - Praca własna, CC0/Wikimedia.]
Najbardziej znanym przykładem tego, jak na bazie kupionej technologii uczyli się i rozwijali polscy inżynierowie, jest oczywiście to, co z kupioną w Austrii Lux-Torpedą zrobiono w chrzanowskim Fabloku. Poprawiając ją znacznie i przystosowując do naszych warunków, dzięki czemu luksusowy wagon motorowy stał się symbolem kolei w międzywojennej Polsce.
Ale tak naprawdę celem było nie to, by modyfikować i przerabiać cudze projekty, ale żeby tworzyć własne i zyskać szansę na zbudowanie silnego przemysłu eksportowego. W latach 30. mnożyły się więc projekty polskich inżynierów, a stworzony przez Kazimierza Zembrzuskiego prototyp Pm36 był wśród nich perełką.
– Sukces Pm36 w Paryżu nie był przypadkowy – był ukoronowaniem polskiej myśli konstrukcyjnej tych czasów – pisał Dawid Keller w pięknej książce „Kolej między wojnami 1918-1939”.
Naprawdę była to wyjątkowa lokomotywa.
Projekt wykonano w chrzanowskim Fabloku na zlecenie Ministerstwa Komunikacji, w którym dbał o takie rzeczy wybitny inżynier kolejowy prof. Antoni Xiężopolski. Wykorzystano w niej specjalną otulinę aerodynamiczną, która była efektem współpracy Fabloku z Instytutem Aerodynamicznym Politechniki Warszawskiej. „Pod maską” drzemało 1800 koni mechanicznych, które pozwalały rozpędzić Pm36-1 do prędkości 140 kilometrów na godzinę. W tamtych czasach było to bardzo dużo. Mówimy o parowozie.
Przed wojną wyprodukowano jedynie dwa prototypy (jeden z otuliną aerodynamiczną, drugi – dla porównania – bez), które mogły posłużyć do dalszego rozwoju projektu polskiej lokomotywy ekspresowej . Fablok miał wszystko, co było potrzebne. Nie udało się tego jednak zrobić, bo przyszła wojna i oba parowozy wzięli sobie najpierw Niemcy, a później Sowieci.
Ten z otuliną nigdy nie wrócił do Polski.
A Pm36-2, który jej nie miał, odzyskaliśmy w 1947 roku. Był eksploatowany do 1966. Obecnie należy do Muzeum Kolejnictwa w Warszawie.
Koniec tej historii jest smutny, ale samo to, jak polscy inżynierowie i co najmniej niektórzy politycy myśleli o budowaniu eksportowego przemysłu w czasach, które były trudniejsze od obecnych, imponuje. Szczególnie inspirująca jest ich ambicja oraz umiejętność dalekosiężnego planowania. Zaczynali prawie od zera, a po niespełna 20 latach z polskich zakładów wyjeżdżały już naprawdę świetne prototypy.
Dokąd doszliby, gdyby nie wojna? To ciekawe pytanie.
III Rzeczpospolita przy swoich narodzinach zgubiła i ambicje i zdolność planowania dłuższego niż od wyborów do wyborów. Szczególnie dobrze widać to było na kolei. Dobrze, że w ostatnich latach przybywa w Polsce ludzi, którzy starają się je odzyskać.
Oby nam się to udało.
Gdyby ktoś wolał czytać na stronie, to cały tekst można znaleźć w portalu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz