Co działo się z sierotami po zamordowanych Polakach?
| Autor: Aleksandra Zaprutko-Janicka
Tragedia Wołynia jest wprost niewyobrażalna. Polacy ginęli pod ciosami oprawców bez względu na wiek – starcy, dorośli, a nawet niemowlęta. Czasem jedynymi ocalałymi członkami rodziny były dzieci. Jaki los spotykał polskie sieroty ocalone z rzezi wołyńskiej 1943 roku?
We współczesnym świecie, gdy dziecko spotyka trauma utraty rodzica, zajmuje się nim sztab specjalistów. Może liczyć na terapię, pomoc psychologa, pedagoga i wsparcie najbliższego otoczenia. Co jednak z dziećmi, których całe najbliższe otoczenie zostało właśnie wymordowane? Co jeśli wciąż trwa niszczycielska wojna lub rządzą komuniści, dla których Wołyń to nie Polska?
Dla malców, którzy ocaleli z piekła rzezi wołyńskiej i zostali sami jak palec ocalenie było najczęściej początkiem wyboistej drogi. Ich losy mogły się potoczyć różnie. Przedstawiamy trzy historie, w których niczym w soczewce odbijają się losy tysięcy innych ofiar tragedii Wołynia.
W ręce Ukraińców lub krewnych
Gdy sąsiad ostrzegł rodzinę Rozalii, że nadchodzi cała chmara Ukraińców, którzy zdecydowanie nie mają pokojowych zamiarów, zaryglowali się w domu i padli na kolana przed świętym obrazem. Gdy nacjonaliści próbowali się dostać do środka dziewczynka wraz z braciszkiem zaczęli w panice szukać kryjówki. W pośpiechu zaszyli się w piwnicy. Zaraz potem upowcy wdarli się do budynku; bez wahania zarąbali rodziców i maleńką siostrzyczkę Rozalii. Później podeszli do wejścia do piwnicy i próbowali wypłoszyć dzieci. Brat, który wyszedł pierwszy, natychmiast został zabity. Rozalię coś powstrzymało, a w tym czasie bandyta odszedł, uznawszy, że widocznie w środku znajdowała się tylko jedna osoba…
Gdy sprawcy masakry oddalili się, dziewczynka wyszła z kryjówki i zastała straszny obraz. Ściany obryzgane krwią jej najbliższych, jej rodzinny dom zdewastowany. Znalazła na podłodze różaniec należący do mamy, zawiesiła go sobie na szyi i zdecydowała się uciekać. Poszła do sąsiada, skąd jakiś mężczyzna skierował ją do sołtysa. Tam zgromadzeni Ukraińcy zdecydowali, że pozwolą jej żyć. Od tej pory miała być służącą u sołtysowej. Przez rok była popychadłem i ofiarą przemocy, ale żyła.
Musiała wykonywać najcięższe prace w gospodarstwie, harowała od rana do nocy o kromce chleba, wszy zjadały ją żywcem. Choć sołtysowa i jej rodzina chodziła z dumą w rzeczach zrabowanych z domu Rozalii, pozostająca na jej łasce dziewczynka nie miała ani butów, ani porządnego ubrania. Wiecznie marzła, wyglądała jak mały włóczęga. Przebywając wyłącznie z Ukraińcami szybko zapomniała też języka polskiego.
O tym, że dziewczynka przetrwała morderczy napad dowiedział się wreszcie jakimś cudem brat jej ojca. Jak wspomina Rozalia w książce Anny Herbich „Dziewczyny z Wołynia”:Gdyby nie on, zapewne dziś byłabym Ukrainką. Mieszkałabym dalej na Wołyniu i mówiłabym po ukraińsku. Nie pamiętałabym, że kiedyś byłam Polką. Ale stryj o mnie nie zapomniał. Najpierw przysłał po mnie ludzi, ale sołtysowa na wieść o ich przyjeździe zabrała mnie i uciekła z domu. Oczywiście nie zrobiła tego dlatego, że się do mnie przywiązała. Po prostu nie chciała pozbywać się darmowej służącej.
Mężczyzna nie odpuścił. Co więcej po drodze do wsi spotkał siostrę matki dziewczynki, która w dodatku była w ciąży. Oboje szli odebrać Rozalię. Gdy zjawili się na miejscu, dziewczynki nie było, bo pasła krowy. Zdeterminowani krewni czekali, a gdy się zjawiła, zakomunikowali jej, że ją zabierają. Choć sołtysowa traktowała ją jak najgorszego śmiecia, przerażona Rozalia chwyciła ją i mówiła Ciotko, ja ne pidu! (Ciotko ja nie pójdę!).
Dziecko po przebytej traumie było zastraszone i wolało uczepić się tego, co zna, nawet jeśli równało się to dalszej poniewierce. Brat ojca huknął na dziewczynkę i pogroził jej pasem. Zadziałało. Rozalia poszła z nimi. Niedługo znaleźli się za Bugiem i poczuli bezpiecznie. Po latach Rozalia uznała, że to, co spotkało ją ze strony sołtysowej i tak nie było najgorszym możliwym losem. Jak stwierdziła w „Dziewczynach z Wołynia”:
O tej Ukraince. Traktowała mnie źle, to fakt. Z drugiej strony jednak, mogła mnie przecież zabić. Albo wydać w ręce banderowców. W naszej okolicy zdarzały się przypadki, że ukraińscy gospodarze przyjmowali ocalałe polskie dzieci, ale wkrótce ze strachu je wydawali. Przychodzili banderowcy i te dzieci mordowali.
Sierociniec
Janina nie ma nawet pewności, czy rzeczywiście jej nazwisko to Sokół. Wie za to, że data jej urodzin widniejąca w dokumentach jest tam wpisana na chybił-trafił. Rodziców, którzy zginęli w kolonii Funduma też dokładnie nie pamięta. Z dzieciństwa na Wołyniu pamięta zaledwie strzępki. Gdy UPA przyszło po Polaków mieszkających we wsi, ją uratował Ukrainiec, a później nieznajomy człowiek zabrał ją do Włodzimierza Wołyńskiego. Stąd została wywieziona przez Niemców na roboty do Rzeszy razem z małżeństwem, które ją przygarnęło. Do końca wojny pracowała u bauera.
Gdy nadeszli Amerykanie i została wyzwolona, trafiła do obozu dla uchodźców. To tam jej opiekun odbył z nią poważną rozmowę. Starał się wytłumaczyć bohaterce książki Anny Herbich „Dziewczyn z Wołynia”, że została sama na świecie, a jej rodzina zginęła. Jej opiekunowie zdecydowali się wrócić do Polski i zabrali ją ze sobą. Niestety ludzie ci, którzy zaczynali od zera, nie byli w stanie się nią zaopiekować i oddali ją do swojej rodziny, która zaczęła traktować Janinę jak darmową służącą.W końcu przepracowana dziewczyna zachorowała na tyle poważnie, że odwieziono ją do szpitala, a lekarze nie dawali jej szans. Dziecko, które przeżyło rzeź wołyńską, nie poddało się i przetrwało także ciężkie zapalenie płuc. Po wyjściu ze szpitala trafiła do sierocińca, podobnie jak tysiące innych dzieci. Przewinęła się przez kilka placówek, które wspominała różnie. W jednym z ośrodków kierowniczka osobiście pilnowała, by dzieci piły tran na wzmocnienie i zagryzały go cebulą. Ta uderzeniowa porcja witamin była okropna w smaku, dlatego kobieta stała w drzwiach stołówki i wpuszczała tylko tych, którzy zmusili się do połknięcia „pyszności”.
Polskie sieroty otrzymywały zagraniczne wsparcie. Była to na przykład odzież z Kanady. Dziewczynki z sierocińca, w którym przebywała Janina nazywały ubrania „kanadyjkami”. W tych mundurkach składających się z jasnej bluzeczki i granatowej spódniczki szły do kościoła, a później zbierały pieniądze na swoje utrzymanie. Jak po latach wspomina kobieta:
Po śniadaniu szliśmy parami do kościoła, do kolegiaty. […] Po mszy brałyśmy do rąk puszki i chodziłyśmy ulicami miasta. Ludzie wrzucali nam pieniądze na utrzymanie. Nas i całego sierocińca. Moja zwyczajowa trasa biegła od domu dziecka do ratusza na rynku Starego Miasta i z powrotem. I tak kilka razy.
Wychowane na Ukraińców
Przedwojenna wieś Gaj była duża i pełna Polaków aż do 1943 roku. Dziś niemal nie ma po niej śladu. Hanna, choć mieszkała zaledwie parę kilometrów dalej, w Kaszówce, przez całe życie po trochę dowiadywała się, że ktoś mieszkał w teraz opuszczonym miejscu; że byli to Polacy, którzy zostali wymordowani niemal co do jednego. Dopiero jako dorosła kobieta dowiedziała się też, że była jedyną osobą ocalałą z masakry, choć dzieci już w szkole przezywały ją polską znajdą.
Dwa dni po pogromie w Kaszówce Ukraińscy nacjonaliści wrócili i kazali mieszkańcom sąsiedniej wsi pochować zabitych, bo już zaczynali cuchnąć. Wśród trupów znaleziono dwuletnią dziewczynkę, która cudem przeżyła. W tajemnicy przed upowcami małą uratowano i zabrano do Kaszówki. Tam trafiła do rodziny Fedora i Kateriny, którzy sami nie mogli mieć dzieci. O dziewczynce, małej Hani, przezywanej Hania Polaczka, wiedziała cała wieś. Istniało ogromne ryzyko, że nacjonaliści wrócą, by dokończyć dzieła zagłady Polaków z Gaju, zabijając dziecko, które poprzednio im się wywinęło.Mimo to ukraińscy przybrani rodzice wzięli do siebie Hanię i traktowali ją jak własną córkę. Jak wspomina kobieta, kochali ją i rozpieszczali, do końca drżąc o nią. Mieli przez to problemy z UPA, a Fedor obawiał się ciągle, że przyjdą po małą, zwłaszcza wtedy, gdy wyruszył na front. Największym lękiem jej matki było to, że któregoś dnia pojawi się jakiś daleki krewniak i zabierze dziewczynkę. Jak wspomina w książce Witolda Szabłowskiego „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”:
Boże, jak oni się musieli tego bać, skoro tak mnie kochali… Zawsze mi kupowali najlepszy materiał na ubrania. I najlepsze zabawki: niedźwiadki, zajączki… Ktokolwiek nowy się we wsi pojawiał – geodeta, leśnik, ktoś z urzędu – oni się biedni trzęśli, że to ktoś przyjechał zabrać ich Hanię.
W wielu wołyńskich wsiach w ukraińskich rodzinach, które nie poddały się obłędowi nacjonalizmu, żyły polskie sieroty. Hanna wspominała, że po liczne z tych ofiar po wojnie zgłaszali się bliżsi i dalsi krewni. Dzieci porzucały wówczas dotychczasowe, niepewne życie i wyjeżdżały z nimi. Katerina właśnie dlatego postanowiła ukrywać przed córką prawdę przez całe jej życie.
Gdy matka była już staruszką, nad Hanką zlitowała się ciotka, która stwierdziła, że ta ma prawo wiedzieć, skąd się wzięła na świecie. Niestety kobieta nigdy nie dowiedziała się, jak nazywali się jej polscy rodzice, którzy zginęli z rąk UPA. Na ustalenie szczegółów było już zbyt późno.
Źródła informacji:
- Herbich A., Dziewczyny z Wołynia, Znak Horyzont 2018.
- Koprowski M.A, Wołyń. Wspomnienia ocalałych, t.1, Replika 2016.
- Koprowski M.A, Wołyń. Wspomnienia ocalałych, t.2, Replika 2016.
- Motyka G., Wołyń ’43, Wydawnictwo Literackie 2016.
- Szablowski W., Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia, Znak 2017.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz