„Turbosłowianizm” jako operacja socjotechniczna
Pod postacią „Wielkiej Lechii” otrzymujemy w istocie zamaskowany, panslawistyczny eurazjatyzm.
I. Ariozofia z Łubianki
Zgodnie z zapowiedzią z poprzedniego numeru „PN” będę dziś kontynuował wątek mitu „Imperium Lechitów” i „turbosłowianizmu” - tyle, że już nie w kontekście odkłamywania historycznych bredni, ale zupełnie współczesnym. Otóż stawiam tezę, że teoria „Wielkiej Lechii” została nam celowo podrzucona, by „rozprowadzić” i skłócić polskie środowiska patriotyczne, nade wszystko zaś, by poderwać zaufanie do naszej cywilizacyjno-kulturowej spuścizny nierozerwalnie związanej z katolicyzmem. Staję tu po stronie Stanisława Michalkiewicza, który „Wielką Lechię” nazwał dosadnie „ubeckimi rzygowinami” - z zastrzeżeniem, że ja dopatrywałbym się inspiracji nie tyle wśród rodzimych ubeków, ile u ich mistrzów i mocodawców z Łubianki. Mamy zatem operację socjotechniczną, którą możemy obserwować w czasie rzeczywistym, zaś różne poszlaki zebrane razem składają się na charakterystyczny „odcisk palca”.
Podbudowy ideologicznej „turbosłowianizmu”, jak zauważył historyk Roman Żuchowicz w rozmowie z portalem jagiellonski24.pl, należy szukać w niemieckiej „ariozofii”. Ten ezoteryczny, tudzież teozoficzno-volkistowski nurt, stworzony na początku XX w. przez austriackiego okultystę Guido von Lista, głosił wyższość Ariów jako wojowniczej i najbardziej rozwiniętej duchowo rasy nad innymi narodami (oczywiście, w ujęciu Lista potomkami Ariów mieli być Niemcy). W miejsce zdobyczy cywilizacyjnych, jako tworów rzekomo „semickich”, postulował powrót do natury. Co istotne, ariozofia została twórczo zaimplementowana na gruncie rosyjskim, ciesząc się szczególną popularnością w okresie zamętu podczas rozpadu ZSRR - z tym, że oczywiście jej rosyjscy zwolennicy utożsamili Ariów ze Słowianami. W ten oto sposób otrzymaliśmy receptę na „turbosłowianizm”, co postanowili zaadaptować do naszych warunków panowie Szydłowski z Bieszkiem, tworząc antyzachodni mit „Wielkiej Lechii”.
Należy zauważyć, że w realiach rosyjskich taka kompensacja miała walor pozytywny i podtrzymujący morale, na zasadzie - teraz wprawdzie przeżywamy „smutę” i upokorzenie wywołane rozpadem imperium, ale jesteśmy dumnymi „Ariami” i jeszcze wszystkim pokażemy. Jednak w warunkach polskich podobna mitologia ma jednoznacznie destrukcyjny charakter, stanowiąc czytelną próbę odcięcia nas od cywilizacji łacińskiej na rzecz jakoby rdzennie słowiańskiej mistyki i różnych historyczno-duchowych fantazmatów. Nie bez przyczyny opowieść o „Lechitach” przyjęły z entuzjazmem środowiska „rodzimowiercze”, głoszące powrót do „korzeni” i walkę z „watykańską okupacją”, podobnie jak część prorosyjskich (i antysemickich, bo to często idzie w parze) grup narodowych. Dla innych z kolei „Imperium Lechitów” jest kuszącym „cukierkiem”, kompensującym poczucie historycznej krzywdy, przekierowując przy okazji energię i patriotyczne instynkty w koleiny walki o powrót na łono „wielkiej, słowiańskiej rodziny”. Ciekawe tylko, jak by się dogadali z Rosjanami co do tego, kto w tej „rodzinie” ma dzierżyć prymat?
II. „Wielka Lechia” – czyli od panslawizmu do Dugina
Otrzymujemy zatem przystosowaną do współczesności nową odsłonę panslawizmu– carskiej, imperialnej doktryny głoszącej jedność Słowian pod rosyjskim przywództwem. W tej optyce, Polacy przyjmując katolicyzm i kierując się ku Zachodowi pozostawali „zdrajcami”. Jeżeli spojrzeć na „Wielką Lechię” od tej strony, to widzimy, że daje ona nam perspektywę „nawrócenia” - zrzucając jarzmo „watykańskiej okupacji” i odwracając się od Zachodu, który zdradziecko zniszczył nasze „imperium”, otwieramy sobie drogę do powrotu i odbudowy dawnej świetności słowiańszczyzny.Wiem, jak to brzmi, ale takie są właśnie logiczne konsekwencje fundowanej nam lechickiej mitologii, jeśli potraktować ją w kategoriach doktryny politycznej.
Rozwijając powyższe - w naturalny sposób zatem wrogiem numer jeden staje się tu katolicyzm oraz związane z nim zaplecze kulturowe i cywilizacyjne. Wrogiem nie jest natomiast rosyjskie prawosławie, ponieważ poprzez tradycję wprzęgnięcia Cerkwi w machinę władzy dokonała się w nim na przestrzeni dziejów de facto podmiana przedmiotu czci – formalnie mówi się wciąż o Bogu, ale tak naprawdę obiektem kultu staje się „święta Ruś”, mająca objąć swymi skrzydłami całą słowiańszczyznę. A zatem rosyjskie prawosławie ma w istocie charakter pogański, co trafnie odczytał współczesny rosyjski ideolog „eurazjatyzmu”, Aleksander Dugin. A teraz wróćmy do „Wielkiej Lechii”, która rzekomo obejmowała właśnie obszar Eurazji – i wszystko zaczyna do siebie pasować. Dodajmy, że obsesyjnie nienawidzący katolicyzmu Dugin przewiduje łaskawie dla Polaków miejsce w rosyjskiej eurazji, pod warunkiem wyrzeczenia się naszej religii – inaczej będziemy zniszczeni. Podsumowując ten watek, pod postacią „Wielkiej Lechii” otrzymujemy w istocie zamaskowany, panslawistyczny eurazjatyzm.
Jeżeli nawet „Wielka Lechia” nie zainfekuje umysłów większości Polaków (póki co, na szczęście się na to nie zanosi), to może skutecznie, poprzez swoje odwołujące się do „dawnej świetności” kuszące opakowanie wprowadzić zamęt wśród najbardziej patriotycznej części opinii publicznej, co z rosyjskiego punktu widzenia również jest gratką nie do pogardzenia. I ten cel jest realizowany na naszych oczach – wystarczy zajrzeć do internetu, gdzie temperatura sporów przekracza wszelkie rozsądne rejestry. Warto tu przypomnieć „Sztukę Wojny” Sun Tzu, będącą lekturą obowiązkową dla adeptów rosyjskich służb – wśród zasad chińskiego mędrca mamy m.in. takie: „dyskredytujcie wszystko, co dobre w kraju przeciwnika”; „zasiewajcie waśnie i niezgodę między obywatelami wrogiego kraju”; „ośmieszajcie tradycje waszych przeciwników”. „Wielka Lechia” wraz ze swą otoczką spełnia przytoczone przykazania z naddatkiem, siejąc nieufność do naszej tradycji, religii i historii.
Zgodnie z zasadą działalności służb jako „gabinetu luster” w którym sygnał docierający do finalnego odbiorcy stanowi któreś z kolei odbicie kamuflujące rzeczywistego nadawcę, również i tutaj lechicki mit nie przyszedł do nas bezpośrednio z Moskwy – taka ostentacja wzbudziłaby u wielu odruch podejrzliwości. Intoksykacja odbyła się nie wprost, lecz za pośrednictwem różnych „mędrców internetu”, wywołując przez to wrażenie, że jest efektem samodzielnych poszukiwań domorosłych „badaczy”. W efekcie nie sposób dociec, którzy z nich są zadaniowanymi agentami urabiającymi opinię, a którzy naiwnymi entuzjastami – czy np. Paweł Szydłowski z Kanady głosi swoje toksyczne brednie bo takie ma zadanie, czy też został dyskretnie przez kogoś naprowadzony, tak by wydawało mu się, że sam dokonał wiekopomnego odkrycia? Warto też przypomnieć, że książki Janusza Bieszka wydaje „Bellona” - dawne wojskowe wydawnictwo sprywatyzowane z udziałem PRL-owskich trepów wysokiego szczebla.
III. Literacki potencjał Słowiańszczyzny
Na zakończenie pozwolę sobie na odrobinę przekory. Otóż jako miłośnik szeroko rozumianej fantastyki, w tym również fantasy, dostrzegam w micie „Wielkiej Lechii” niemały potencjał literacki – gdyby oczywiście oczyścić go z opisanych wyżej trujących miazmatów. Gdyby wziął się za to odpowiednio zdolny autor, moglibyśmy otrzymać „słowiański epos” może nawet na miarę „Władcy Pierścieni” Tolkiena. Niestety, guru „turbosłowianizmu” porównywalnych talentów nie zdradzają, toteż póki co mamy jedynie toporne, psuedohistoryczne wypociny, do tego fatalnie napisane. Cóż, J.R.R. Tolkien był wybitnym naukowcem, językoznawcą, do tego gorliwym katolikiem – przekopując się żmudnie przez nordycką i celtycką mitologię, z których czerpał garściami przy tworzeniu fikcyjnego świata, jednocześnie filtrował je przez swój katolicyzm. W efekcie, „ochrzcił” w swym dziele pogańskie mity, niczym św. Patryk irlandzkie źródełka, a czytelnicy otrzymali porywającą, uniwersalną opowieść o walce dobra ze złem. Aż się prosi, by ktoś dysponujący odpowiednią wiedzą i warsztatem literackim skonstruował coś w rodzaju „słowiańskiego Śródziemia”.
Jest też pewna analogia – Tolkien uważał, że największym dziejowym nieszczęściem Anglii był podbój wyspy przez Wilhelma Zdobywcę i jego Normanów. Podobny „apokaliptyczny” wątek mamy w przypadku lechickiego imperium – z tym, że tu w roli czarnego charakteru zostali obsadzeni Niemcy i Watykan, co w tym drugim przypadku jest o tyle absurdalne, że Polska (ale też i Węgry) często była sprzymierzeńcem papiestwa w walce z hegemonistycznymi zapędami cesarstwa niemieckiego, a chrzest przyjęliśmy nie na skutek demonicznego spisku, lecz m.in. po to, by wytrącić z niemieckich rąk oręż propagandowy usprawiedliwiający podboje „walką z poganami”. Przełożyć to wszystko na język mitu, metafory – oto wyzwanie godne mistrza! Jest wszakże jeden warunek – Tolkien tworząc własne literackie uniwersum miał świadomość, że nie „odkrywa” zapomnianej historii, tylko tworzy swoistą legendę. I właśnie tego – umiejętności odróżniania faktów od fikcji należałoby życzyć potencjalnemu autorowi, a także... czytelnikom.
Gadający Grzyb
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz