Jak Aztekowie obchodzili Sylwestra?
My w przeddzień Nowego Roku boimy się co najwyżej „syndromu dnia następnego”. Tymczasem Aztekowie widzieli w nadchodzącej zmianie kalendarza groźbę huraganów, ataków krwiożerczych bestii, a nawet… możliwość całkowitej zagłady!
Na szczęście niebezpieczeństwo apokalipsy nie pojawiało się co roku, ale „tylko” co 52 lata. Dlaczego akurat tyle? Odpowiedź można znaleźć w kalendarzu Azteków… a raczej kalendarzach, bo mieli nie jeden, a dwa!
Koniec jest (zawsze!) bliski
Pierwszy z nich liczył 260 dni i używany był przede wszystkim dla celów religijnych. Do tych bardziej prozaicznych nie bardzo się nadawał: trudno zasiewać pole wedle kalendarza, który nijak się ma do pór roku… Istniał więc też drugi, bardziej „praktyczny” kalendarz, liczący już 365 dni. Oczywiście daty końca roku przy tak różnych sposobach liczenia czasu na ogół całkowicie się rozmijały. Ale nie zawsze. Spotykały się raz na 18 980 dni – liczba ta jest najmniejszą wspólną wielokrotnością 260 i 365. I tyle właśnie trwał aztecki „wiek”: 18 980 dni, czyli 52 lata.
Aztekowie pojmowali czas cyklicznie. Ich mitologia przekazuje informacje o wcześniejszych epokach i ich końcu. Każdy trwający cykl musiał się bowiem kiedyś skończyć. I to z hukiem! Możliwych scenariuszy apokalipsy było mnóstwo: pożarcie ludzi przez jaguary, huraganowy wiatr, powódź, a nawet upadek nieba na ziemię.
Przy tym ryzyko katastrofy wzrastało wraz z końcem każdego 52-letniego okresu. Aztekowie zaczynali się wtedy poważnie stresować… Trudno im się dziwić, skoro uważali, że świat stoi na krawędzi zagłady. I to nie byle jakiej: na ludzi czyhały ponoć przypominające szkielety wygłodniałe potwory, nazywane tzitzimime. Te przerażające bestie zagrażały zresztą nie tylko ludziom, ale także Słońcu i Księżycowi.
Żona do spichlerza
Aby zapobiec zagładzie, urządzano uroczystość nazywaną toxiuh molpilla, czyli „wiązaniem lat” lub „ceremonią Nowego Ognia”. Aztekowie pozbywali się wówczas figur przedstawiających bogów. Wygaszali też wszystkie ognie, a kamienie z palenisk topili w wodzie. Ciężarne kobiety zamykali w spichlerzach, by nie zamieniły się w krwiożercze bestie, które miały pożerać ludzi razem z tzitzimime. Dzieciom nie pozwalano spać, obawiając się, że mogą przemienić się w myszy.
Po zachodzie słońca kapłani udawali się na wzgórze nazywane Huixchatlan, by obserwować niebo. W tym czasie cała ludność Doliny Meksyku z lękiem oczekiwała przyszłości. Można było odetchnąć z ulgą dopiero, gdy konstelacja Plejad przekroczyła zenit. Oznaczało to, że świat miał istnieć jeszcze co najmniej 52 lata.
Tę dobrą nowinę oznajmiano pozostałym, składając w ofierze niewolnika, którego kapłani przyprowadzali ze sobą. W końcu do tego przede wszystkim służyli im niewolnicy… Tak piszą o ich znaczeniu autorzy „Nowej historii Meksyku”:
Z punktu widzenia gospodarczego niewolnictwo nie odgrywało ważnej roli w Mezoameryce. Niewiele osób było zniewolonych, a ich sytuacja mogła być dwojaka. Istnieli niewolnicy domowi, którzy wykonywali takie prace jak przynoszenie drewna i wody, oraz niewolnicy przeznaczeni na ofiary; ich jedynym przeznaczeniem było umrzeć przy okazji pewnych uroczystości.
Pechowca, który został wyznaczony na obchody końca wieku, czekał straszny los. Najpierw wybrany kapłan przy pomocy drewnianego świdra ogniowego rozniecał ogień na jego piersi. Następnie z tego zarzewia rozpalano ogromne ognisko. Wreszcie niewolnikowi rozcinano klatkę piersiową i wyrywano z niej serce, które wrzucano do ognia. Chwilę później dołączała do niego także reszta ciała.
Jednak jeszcze pożyjemy…
Widząc rozpalony przez kapłanów ogień, ludność zaczynała świętowanie. Trudno jednak znaleźć wiele podobieństw do naszego Sylwestra. Wszyscy nacinali sobie płatki uszu, składając w ten sposób ofiarę ze swojej krwi. Nie oszczędzali przy tym nawet małych dzieci i niemowląt.
Jednocześnie posłańcy roznosili święty ogień do świątyń a stamtąd mieszkańcy zabierali go do swoich domów. A co z szampanem, wódką lub przynajmniej małym piwem? Niestety! Za spożywanie alkoholu groziła kara śmierci, więc nowy „wiek” Aztekowie zaczynali bez kaca.
Oczywiście żadne azteckie święto nie obyłoby się też bez… masowej ofiary z ludzi. Według przekazów, za ostatniego władcy Azteków, Motecuhzomy, z okazji ceremonii Nowego Ognia złożono w ofierze aż 2 tysiące osób. Zabijanie tylu jeńców zajmowało kapłanom cały dzień. Chodzili przez to dosłownie unurzani we krwi. Ale i tak nie była to rekordowa liczba ofiar.
W „Nowej historii Meksyku”, można znaleźć relację o imponujących dokonaniach innego władcy. Panujący niedługo przed Motecuhzomą Ahuitzotl wsławił się nie tylko okrucieństwem podczas wypraw wojennych. Swoją koronację miał uczcić ofiarą z … 80 tysięcy jeńców! Liczba wydaje się przesadzona, ale podaje ją wiele źródeł – relacjonują autorzy.
Warto jeszcze wspomnieć, że aztecki kalendarz co 52 lata się „zerował”. W przeciwieństwie do Majów, posługujących się Długą Rachubą (która wcale nie skończyła się w 2012 r.!), Aztekowie nie posiadali systemu, pozwalającego liczyć czas w okresie dłuższym niż ich „wiek”. Stanowi to dla historyków spory problem. Aztecka data 1-Trzcina może bowiem oznaczać w naszym kalendarzu rok 1519… Albo 1467. Albo 1415. I tak dalej.
Obecny 52-letni cykl kończy się na szczęście dopiero w 2027 r. Ale może wypatrujcie już tzitzimime… na wszelki wypadek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz