CZARNY CZWARTEK, CZYLI ZAMIESZKI NA RYNKU
Był rok 1671, dzień targowy, czyli w Sokołowie czwartek. Na rynku już od wczesnych godzin porannych kupcy i rzemieślnicy rozkładali się ze swoim towarem, z godziny na godzinę przybywało chętnych do zakupów i handlu. Na kramach było pstrokato, oferowano wszak wszystko co do życia niezbędne, a nierzadko nawet więcej, więc jak zawsze tego dnia tygodnia było tu mrowie ludzi, z miasta, z okolicy i tych przejezdnych wietrzących interes wszędzie tj. z jeszcze dalszych stron. Na targ zawsze licznie przybywała też tutejsza szlachta, która bez żenady mieszała się tu z mieszczanami, ba nawet z chłopstwem. Jak wiemy stosunki pomiędzy tymi stanami były od zawsze zachwiane zwłaszcza między tymi dwoma pierwszymi grupami społecznymi, a od jawnego skakania sobie do oczu powstrzymywało tylko restrykcyjne prawo karzące wysokimi grzywnami w przypadku rozwiązań siłowych o czym szczególnie musieli pamiętać mieszczanie, ale tego dnia coś od rana wisiało w powietrzu, coś nieokreślonego, niedobrego, to coś materializowało się, gęstniało, rosło. Jakieś zadawnione spory, waśnie, kłótnie? Na pewno. I trzeba było ledwie iskierki, by nastąpił wybuch niczym nie pohamowanej agresji. Jednym zdaniem, pecha miał tego dnia szlachcic Paweł Krasnodębski. Zbyt pewny? Nie dostrzegł niebezpieczeństwa w porę? Nie brał na poważnie skutków jakie może przynieść spór z grupą mieszczan sokołowskich dufny w swoje pochodzenie i status. Tym razem przeliczył się i chyba zakrawa na cud, że uszedł z życiem, w odróżnieniu od Jana Tęczyńskiego w Krakowie, którego rozszarpał na strzępy w kościele tłum wściekłych mieszczan krakowskich dwieście lat wcześniej. A ten był przecież bardzo możnym panem, a nie szlachcicem z pobliskiej wsi jak Krasnodębski. Spór i wymiana plugawych słów pomiędzy Pawłem Krasnodębskim i mieszczanami sokołowskimi przeszedł do rękoczynu. W ruch poszły pięści i co tam kto miał pod ręką, a Pawła nieomal zatłuczono na śmierć, ktoś z miejscowej szlachty rzucił się na pomoc familiantowi, do bójki włączali się kolejni i ta przemieniła się w ogólne mordobicie, na szczęście zwaśnione strony opanowały się w porę i nikt nie zginął, ale fakt faktem doszło do uszkodzenia ciała, czyli naruszenia nietykalności cielesnej szlachcica, a to już nie były przelewki, za to groziło nawet gardło. Poszkodowany szlachcic wniósł sprawę do sądu, a że mieszczanie byli poddanymi Jana Dobrogosta Bonawentury Krasińskiego to i on za nich odpowiadał. Dodajmy że drogo kosztowało zadość uczynienie finansowe, które musiał wypłacić Krasnodębskiemu, a jeszcze drożej "kosztowało" to uczestników zajścia, czyli mieszczan, a pańska kara była sroga. Dzień ten przeszedł do lokalnej historii jako "czarny czwartek" i dziś byśmy pewnie nic o nim nie wiedzieli, gdyby nie zapis w księdze sądowej sprzed ponad 350 lat.
Foto/Tekst Ewa K. Skarżyńska i Dariusz M. Kosieradzki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz