Poniżej zamieszczamy fragment książki dr Ewy Kurek pt. „Żydzi, Polacy, czy po prostu ludzie… 18 lat później”. Jest to relacja ze spotkania dr Kurek z ówczesnym naczelnym rabinem Polski Pinchasem Menachemem Joskowiczem, który próbował nakłonić ją do podania mu adresów dzieci żydowskich uratowanych w polskich klasztorach. Dr Kurek miała z nimi kontakt w związku z prowadzonymi badaniami historycznymi. Jest to fragment naprawdę wstrząsający, z którego wynika, że Joskowicz najprawdopodobniej był policjantem polującym na „łebki” w łódzkim getcie.
Książki dr Ewy Kurek to lektura obowiązkowa. Link do internetowej księgarni, w której je znajdziecie
TUTAJ.
„Łebki” nie na sprzedaż.
Wiosną 1995 roku napisał do mnie Naczelny Rabin Polski Menachem Pinkas Joskowicz i poprosił o spotkanie. Byłam nieco zdziwiona, ale zaproszenie potraktowałam bardzo poważnie. Wszak naczelny Rabin Polski to tak jak Prymas, a prymasowi – wszystko jedno, katolickiemu czy żydowskiemu – się nie odmawia.
Szczerze powiedziawszy, byłam nieco zdziwiona, gdy w pomieszczeniach synagogalnych w Warszawie przywitał mnie starszy pan w rytualnym żydowskim stroju i nie odpowiedział na wyciągniętą przeze mnie na powitanie rękę. Może nawet więcej niż zaskoczona. Moja wisząca przez chwilę w próżni dłoń uświadomiła mi, że… No tak, nie dość, że jestem kobietą, to jeszcze gojką, czyli istotą z natury rzeczy nieczystą dla tego faceta w chałacie i z pejsami. Śmieszne to wszystko, ale trudno. Poproszona, usiadłam przed rabinem. Zaczęliśmy rozmawiać o moich badaniach nad problemem dzieci żydowskich uratowanych w polskich klasztorach. Rabin Menachem Pinkas Joskowicz znał moje książki. Bardzo szybko przeszedł do meritum sprawy.
– Pani doskonale wie, że część dzieci żydowskich uratowanych w polskich klasztorach nie zostało zwróconych narodowi żydowskiemu. Dla nas to jest bardzo ważne, bo wszystkie żydowskie gałązki powinny były powrócić do żydowskiego drzewa. Pani ma obowiązek nam w tym pomoc i podać adresy wszystkich uratowanych w klasztorach żydowskich dzieci, które żyją wśród nas. Część z nich przecież nawet nie wie, że wywodzi się z żydowskiego narodu – powiedział.
Żydowskie gałązki powracające do żydowskiego drzewa… gdzieś już to słyszałam. Zaraz, zaraz… Tak, to rabin Dawid Kahane w 1987 roku w Izraelu mówił mi, że naród żydowski dąży do tego, aby wszystkie zagubione gałązki powróciły jednak do korzeni. Przyglądałam się starszemu panu, podczas gdy on dawał mi lekcję żydowskiej religii uzasadniającej kierowanie pod adresem polskich zakonnic i Polaków znane mi oskarżenia o tym, że zatrzymując żydowskie dzieci w polskim narodzie, Polacy ukradli im dusze. Słuchałam jego słów i zastanawiałam się, co mu odpowiedzieć, aby dając stanowczą odmowę, jednocześnie nie urazić.
– Panie rabinie, szanuję pańską religię i wypływające z niej zachowania i potrzeby. Liczę jednak na wzajemność. Pan ma swoje zasady, ja mam swoje. Tu nie chodzi nawet o moją religię, ale o pewne zasady. Zakonnice i uratowane przez nie żydowskie dzieci zaufały mi. Tym dzieciom, które wiedzą o swoim pochodzeniu, obiecałam, że nigdy nikomu nie wyjawię prawdy wbrew ich woli. Zakonnicom, które zdradziły mi tajemnicę pochodzenia dzieci, które były zbyt małe, aby znać prawdę, także przyrzekłam dochowanie tajemnicy. Wszystkie dzieci, których pan szuka, są dziś podstarzałymi ludźmi. Mają własne dzieci i prawie zawsze także wnuki. Nikt nie dał mi prawa burzenia ich spokoju. Tak więc nie zdradzę panu nazwisk i adresów uratowanych w klasztorach dzieci żydowskich. I chcę, żeby pan wiedział, że nie tylko panu nie zdradzę tej tajemnicy. Nie mogłabym jej zdradzić nawet Ojcu Świętemu. Dlatego proszę, aby zostawił pan żydowskiemu Bogu, co boskie, bo myślę, że On poradzi sobie lepiej z duszami żydowskich dzieci uratowanych w klasztorach – zakończyłam.
Rabin patrzył na mnie spod jarmułki i milczał dłuższą chwilę. Nagle zaproponował.
– Ja nie chcę nic za darmo. Może pani oczywiście na tym zarobić. Dostanie pani 500 dolarów „od łebka”.
Zamarłam. W złożonej mi propozycji rabin użył określenia używanego w czasie zagłady Żydów w Polsce przez żydowskich policjantów. Zgodnie z rozkazem Niemców i żydowskich zarządów gettowych, czyli Judenratów, każdego dnia żydowscy policjanci mieli wyznaczony ludzki kontyngent, czyli obowiązek dostarczenia Niemcom określonej liczby Żydów do wagonów wiozących schwytanych ludzi na śmierć. W policyjnym żargonie mówiło się na przykład, że „dziś muszą dostarczyć pięć łebków”. Dla policjantów żydowskich człowiek, czyli Żyd, był „łebkiem”. Spojrzałam na naczelnego rabina Polski Joskowicza i wyobraziłam go sobie w mundurze żydowskiego policjanta. Ile mógł mieć lat w czasie wojny? Może dwadzieścia, może trzydzieści? Dobry wiek dla policyjnej służby.
– A pan, panie rabinie, gdzie pan był w czasie wojny? – zapytałam na pozór od rzeczy.
– W łodzi. Wojnę przeżyłem w łódzkim getcie – odparł zaskoczony.
-Niewielu Żydów przeżyło łódzkie getto. Zginęły prawie wszystkie żydowskie dzieci. Rumkowski [przewodniczący Judenratu w Łodzi – przyp. redakcji] oddał Niemcom na pewną śmierć niemal wszystkie żydowskie dzieci …
– Co pani wie?! Polacy stali w oknach i patrzyli na naszą śmierć! – przerwał mi rabin z nutką agresji w głosie.
– Panie rabinie, wie pan lepiej niż ja, że do żydowskiego państwa w Łodzi Polacy w ogóle wpuszczani nie byli, że w getcie w Łodzi to wy, Żydzi, chwytaliście chrześcijan i oddawaliście Niemcom na śmierć, że łódzkich Żydów na śmierć prowadzili żydowscy policjanci… – powiedziałam i zamilkłam.
Chciałam jeszcze zapytać rabina Joskowicza, skąd wobec tego zna termin „łebki”. Chciałam zapytać, czy może w czasie wojny był żydowskim policjantem. Zrezygnowałam. Siedział wszak przed mną naczelny rabin Polski. Po chwili dość ciężkiego milczenia powiedziałam tylko, że nie interesują mnie żadne pieniądze, że za żadną cenę nie będą dla niego łapać żydowskich „łebków”, bo nie znajduję moralnego, ani żadnego innego prawa, które usprawiedliwiałoby takie działanie. Może to było niegrzeczne z mojej strony, ale pożegnałam się i wyszłam.