Średniowieczni naziści? 1000 lat temu Niemcy głosili idee, których Hitler by się nie powstydził
ARTYKUŁ | | Autor: Kamil Janicki
Czystość rasowa za wszelką cenę. Przekonanie o wrodzonej wyższości nad sąsiednimi nacjami. I bestialskie zbrodnie na tysiącach ofiar, uzasadniane jednym, szokującym argumentem: zabijamy słowiańskich podludzi, więc nic złego się nie dzieje. Oto niemiecka wizja świata w połowie X wieku.
O dziejowym sukcesie wywodzącej się z Saksonii dynastii Ludolfingów napisano setki opasłych tomów. Dużo mniej uwagi historycy – szczególnie niemieccy – poświęcają cenie, jaką za zjednoczenie Niemców w X stuleciu zapłacili ich najbliżsi sąsiedzi.
Współpraca germańskich plemion wykuwała się w solidarnej obronie przez krwiożerczymi Madziarami, ale też: we wspólnym, prowadzonym przez całe dekady podboju plemion słowiańskich. Walka toczyła się bez litości i bez zważania na wartość ludzkiego życia. A przynajmniej: życia Słowian. Wygłaszane w jej trakcie opinie dzisiaj brzmią wyjątkowo niepokojąco.
Padły przed całym milenium, ale aż nazbyt wyraźnie pobrzmiewają w nich nuty szowinizmu i poczucia dziejowej racji. Zupełnie, jakbyśmy widzieli lustrzane odbicie idei za sprawą których Europa naszych dziadków spłynęła krwią.
Dzikie, cuchnące bestie? To muszą być Słowianie
Już najwcześniejsze, powstające na przełomie VIII i IX wieku, teksty poświęcone Słowianom były stekiem kłamstw i bzdur.
Przykładowo według autora legend poświęconych życiu pierwszego misjonarza, który zapuścił się na wschód od Łaby, opata Fuldy imieniem Sturm, Słowianie zachowywali się niczym dzikie bestie. Biegali nago po zaroślach, zbierali się w stada i cuchnęli jak nieboskie stworzenia.
Na ich widok ze strachu zadrżał nie tylko Sturm, ale także jego rumak. Z kolei autor opowieści krótko skomentował, że „oprócz srogich zwierząt” święty mąż nie napotkał na wschodzie żadnych żywych istot. Innymi słowy: wszystkim Słowianom odmówił człowieczeństwa.
Ta konkretna historia – żeby nie powiedzieć: rasistowska agitka – powstała jeszcze za czasów Karola Wielkiego. W epoce, gdy nawet najświatlejsi czytelnicy byli skłonni uwierzyć, że tajemniczy Słowianie niewiele różnią się od niedźwiedzi. Ponad półtora wieku później podobny absurd nie przeszedłby nikomu przez gardło. Słowian widywano przecież na co dzień. Dało się empirycznie potwierdzić, że nie biegają na golasa i nie mają zwierzęcej sierści. Nie znaczy to jednak, że ataki ustały. Co najwyżej zmienił się ich charakter.
Niemieccy autorzy całą swoją uwagę skupili nie na wyglądzie, lecz kondycji moralnej wschodnich sąsiadów.
Polskie bydło, słowiańskie psy
Żyjący w czasach Bolesława Chrobrego biskup Merseburga Thietmar pisał o wszystkich Polakach, że „cieszą się, gdy czynią zło”. Z kolei o zamieszkujących nieco dalej na zachód Lutykach wyrażał opinię, że „w czynieniu zła są zawsze zjednoczeni”.
Tak pierwsi, jak i drudzy byli jego zdaniem z natury podstępni, okrutni i prymitywni. Wyrwały mu się nawet – nierzadkie tak w X, jak i XI wieku – porównania do psów i bydła.
Także biskup Gumpold, autor jednego z pierwszych żywotów świętego Wacława ocenił, że Słowian cechuje wrodzona niższość. Są barbarzyńcami spoza granic cywilizowanego świata. Jako tacy mają obowiązek podporządkowywać się kulturalnym Niemcom i brać z nich dobry przykład. Nie mają natomiast prawa oczekiwać poprawy swojego losu.
Mogą się chrzcić, uczyć łaciny i klepać pacierze. Wciąż jednak nawet ich władcy będą stać o wiele stopni niżej niż choćby szeregowe niemieckie rycerstwo.
Gorszy rodzaj ludzi
Postrzeganie Słowian jako ludzi drugiej kategorii znalazło odbicie również w zapiskach żyjącego w XI wieku Adama z Bremy. Ten niemiecki kronikarz dokonał segregacji chrześcijan na „dobrych” i szczerych oraz „złych” i przynajmniej po części fałszywych.
Do drugiej grupy zaliczył, rzecz jasna, przede wszystkim Słowian. I to nawet takich, którzy wiarę Chrystusową przyjęli całe pokolenia wcześniej.
Dwie nogi, dwie ręce, żadnej duszy
Poczucie wyższości stanowiło podstawę etosu rodzącej się, niemieckiej arystokracji. Możnowładcy we wprost obsesyjny sposób dbali o to, by nie rozrzedzać swojej krwi i nie dopuszczać w swe szeregi ludzi pozbawionych odpowiedniego rodowodu. Jeszcze w IX wieku zawarcie ślubu z osobą spoza własnej warstwy karane było śmiercią.
Tak traktowano niepożądane związki z niżej postawionymi, ale jednak niemieckimi rodzinami. Jakiekolwiek relacje ze Słowianami nikomu nawet nie mieściły się w głowach. I nic dziwnego. Słowianie mieli wprawdzie dwie ręce i dwie nogi, jak każdy człowiek, ale w opinii Niemców – a przynajmniej sporej ich części – pełnoprawnymi ludźmi wcale nie byli.
Skrócimy wasze cierpienia
Efekty łatwo było przewidzieć. Tak długo, jak Słowianie jawili się niemieckim nobilom jako podludzie, ci mogli bezkarnie ich truć i wyrzynać, bez zważania na zasady wiary. Skrócenie cierpienia tej czy innej dzikiej bestii uchodziło przecież raczej za akt miłosierdzia niż za grzech.
Najdalej w okrucieństwie posuwali się legaci i margrabiowie, którym król Otton I powierzył zwierzchność nad słowiańskim pograniczem. Pierwszym z nich był niesławny Geron. W 939 roku zaprosił on trzydziestu pogańskich wodzów na uroczystą ucztę. Zwabił ich ofertą negocjacji, a kiedy tylko przybyli, z zimną krwią kazał wszystkich otruć.Zaledwie jeden wielmoża zdołał uciec i donieść o zbrodni swoim pobratymcom.
Sygnał był oczywisty: zasady dyplomacji i prawidła kultury, których opanowaniem szczycili się Niemcy w żaden sposób nie dotyczyły słowiańskich psów. Oni nie mogli liczyć na żadną ochronę.
Siedemset ofiar. Zero skruchy
Paręnaście lat później, za radą tego samego Gerona, Niemcy ścięli głowy siedmiuset słowiańskim jeńcom, by skłonić starszyzny ich plemion do większej uległości. Nie obeszło się bez iście szatańskiego spektaklu.
Setki trupów zostały zwalone na sterty wokół nabitej na pal głowy nieprzyjacielskiego wodza.Pośrodku tego morza śmierci Geron kazał pozostawić przy życiu jednego, jedynego człowieka – grającego mu na nerwach doradcę wroga. Wyłupiono mu oczy, wyrwano język i porzucono na pastwę losu.
Gdy wreszcie, ku uciesze Słowian, margrabia umarł w 965 roku, jego olbrzymia Marchia Wschodnia została podzielona pomiędzy kilku wpływowych możnowładców. Do tego właśnie grona należał Hodon, który bez wypowiedzenia wojny zakradł się na ziemię Piastów w 972 roku i poniósł upokarzającą klęskę pod Cedynią.
Pozostali marchioni byli nie mniej cynicznymi i bezwzględnymi typami. I jeśli w ogóle wchodzili w kontakty ze Słowianami, to tylko po to, by ich poniżyć i wykorzystać. Tak właśnie było w przypadku zarządzającego tak zwaną Marchią Północną margrabiego Teodoryka z Haldensleben.
Nie dla psa… małżeństwo z niemiecką księżniczką
Kronikarz Helmold z Bozowa opisał historię jego relacji z księciem Mściwojem. Był to wódz Obodrytów, a więc jednego z najsilniejszych plemion słowiańskich na Połabiu. Dla podkreślenia swojej pozycji Mściwój starał się zaaranżować małżeństwo syna z siostrzenicą saskiego księcia, Bernarda I. Ten ostatni wyraził zgodę na ślub, ale za cenę sojuszu i wsparcia zbrojnego. Mściwój posłusznie wysłał syna na saską wyprawę do Italii, oddając mu potężną drużynę złożoną z tysiąca wojowników.
Walki – jak zawsze podczas cesarskich ekspedycji na południe – nie były łatwe, a Niemcy zapewne nieprzypadkowo popychali Słowian do działań w pierwszej linii. Mściwój stracił niemal wszystkich swoich ludzi, składając słoną daninę krwi za pożądane małżeństwo. Kiedy jednak syn wodza powrócił na Połabie, Bernard zerwał z nim jakiekolwiek kontakty.
Odtąd sprawę nieszczęsnego słowiańskiego władcy przejął pozbawiony jakichkolwiek honorowych rozterek Teodoryk. To on zawyrokował, że książęcej krewniaczki nie godzi się dawać za żonę psu. I że ślub w żadnym razie nie dojdzie do skutku.
Pakt z samym diabłem
Jeśli Teodoryk odmawiał człowieczeństwa wodzowi, który był gotów poświęcić setki żołnierzy, by wesprzeć niemieckiego cesarza, to tym bardziej musiał mieć za zwierzęta wszystkich innych Słowian. I co nawet ważniejsze – dawał to po sobie poznać. Nawet niegrzeszący tolerancją biskup Thietmar pisał, że słowiańskie ludy, „które po przyjęciu chrześcijaństwa podlegały naszym królom i cesarzom, płacąc trybut, doznawały wielkiego ucisku wskutek samowoli księcia Teodoryka”.
Przykład tego człowieka – a także jego kolegów-margrabiów oraz niesławnego poprzednika – rzuca światło na to, w jakiej atmosferze powstawało państwo niemieckie. Zarazem pozwala też na nowo docenić skalę sukcesu… pierwszych Piastów.
Właśnie w tych latach i tych warunkach relacje z Cesarstwem Niemieckim nawiązali Mieszko I oraz jego żona Dobrawa. Książę Wielkopolski nie tylko zjednał sobie suwerena Europy (tak bardzo bezwzględnego wobec Słowian Ottona I), ale też sam zdobył status równy najwyżej urodzonym niemieckim arystokratom!
W 980 lub 981 roku wziął ślub z margrabianką Odą. Córką tego samego Teodoryka, który każdego Słowianina miał za niegodną szacunku bestię. Parę lat później, jeśli wierzyć niemieckim mediewistom, sam otrzymał tytuł margrabiego i nominalnego zarządcy słowiańskich ziem pomiędzy Łabą i Odrą. To już jednak historia godna osobnego artykułu. A może nawet… całej książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz