ORP " Groźny" 351

ORP " Groźny" 351
Był moim domem przez kilka lat.

niedziela, 5 listopada 2017

Wspomnienia.

Katarzyna Sokołowska do Genocidum atrox Ukraińskie ludobójstwo na południowo-wschodnich Kresach RP
21 godz.
“Byliśmy pijani, mieliśmy broń oraz siekiery i widły”
Mieszka w Puszczykowie i uważa, że nie da się zapomnieć i wybaczyć bez ukazania całej prawdy. Jako 13-letni chłopak przeżył rzeź na Wołyniu. Takie rzeczy pozostają już na zawsze w psychice, można jedynie nie czuć nienawiści i wyrzec się zemsty…
Rzeź na Wołyniu
Siostrze mojej kuzynki – Wiktorii – Ukraińcy odrąbali ręce i nogi, i zostawili wyjącą z bólu na środku podwórza…
„Stan świadomej, a nie zakłamanej prawdy jest konieczny, bym szczerze wybaczyła i bym szczerze głosiła Boże miłosierdzie. Pamięć o tych ofiarach nie może zgasnąć w naszym narodzie nigdy. Zbyt wiele krwi niewinnej przelano, zbyt wielkim katuszom ich poddano, by naród teraz mógł zapomnieć”.*
Aleksander Topolanek, zam. w Puszczykowie urodził się we Włodzimierzu Wołyńskim koło Hrubieszowa.
– Podczas rewolucji ukraińskiej skierowanej przeciwko Polakom byliśmy mordowani i torturowani w nieludzki sposób, opowiada. – Wpadli znienacka nad ranem, członkom mojej dalszej rodziny banderowcy poucinali ręce i nogi zostawiając konających na podwórzu, innych zabijali toporami i siekierami nie używając broni, żeby zaoszczędzić naboje. Miałem wtedy 13 lat.
Dlaczego Ukraińcy mordowali Polaków?
– W 1939 mówiło się o II Wojnie Światowej, dlatego ojciec zaczął ze starszymi braćmi kopać bunkier koło domu. Mieszkaliśmy na tzw. kolonii w Teresinie. Bał się gazu i bombardowań ze strony Niemców. Potem połączył bunkier z piwnicą, gdzie trzymaliśmy ziemniaki, kapustę, ogórki. Połączył te pomieszczenia malutkim otworem, przez który z trudem tylko jeden człowiek mógł się przecisnąć. Chodziło o to, żeby nas też i Ukraińcy nie znaleźli, bo coraz częściej mówiło się o tym, że mogą Polaków mordować. Niemcy, kiedy weszli na Ukrainę, wzięli Ukraińców do policji i uzbroili. Obiecywali im wolną Ukrainę, pod warunkiem, że wymordują i pozbędą się Polaków. Będziecie wreszcie mieli swój kraj, mówili. A potem Ukraińcy pouciekali im z bronią, choć także celowo ich pojedynczo wypuszczali, bez rozbrojenia.
Rzeź. To była polityczna sprawa, podobnie jak dzisiaj…
– Najpierw wyciągali mężczyzn z domu, zabierali do lasu i tam zabijali. To działo się na cztery, pięć miesięcy przed napaścią Ukrainy na polską ludność. Tak zginął mój wujek. Potem bandy szły ulicami i mordowały ludzi. Szli z kosami, widłami i wyciągali tych biednych Polaków z chat… Z rodziny mojej kuzynki, Wiktorii Baumgardt, pięć osób zabili toporami i położyli na stosie, na wielkim stole. Polacy nie mogli uwierzyć w to, co się działo, bo byli przecież z wieloma Ukraińcami zaprzyjaźnieni.
Nienawiść nie była taka mocna, żeby aż ludzi mordować, ale swoje zrobiła polityka Niemców i obietnica, że będzie wolna Ukraina, jeśli zlikwidują Polaków. Więc likwidowali, reszta uciekała lub była wywożona przez Sowietów. Komu udało się uciec, ten przeżył. Ojciec nie wierzył, że po nas przyjdą, choć Ukraińcy go przestrzegali, że mogą bandy wpaść do Teresina i mordować. Miał takiego kolegę, Ukraińca, który przychodził i mu mówił, że będą zabijać. Na jego ostrzeżenia dwa razy ojciec uciekał z nami do miasta Włodzimierza. I nic się nie działo, więc wracaliśmy. Tym bardziej, że nadchodził czas żniw, a pola pięknie obrodziły.
Aż przyszedł ten dzień…
Ojciec czuwał, był to lipiec 1943 roku, piękny, piękny dzień, upał niesamowity i ojciec z siostrą oraz małżeństwo nauczycieli sąsiadów nocowali na dworze. Zrobili sobie przed domem wygodne legowisko ze słomy owsianej, chcieli słyszeć, co się we wsi będzie nocą działo. Mówili, że jak coś posłyszą, to do nas, do bunkra dołączą. Nie zdążyli. Bandyci zaskoczyli ich nad ranem. Wszystkich zabili. A myśmy byli w środku, w bunkrze.
Kiedy poszli, przychodzi Wiktoria, moja kuzynka ze swoim braciszkiem i woła z płaczem: ciociu, ciociu. Ona widziała poucinane głowy i nogi członków swojej rodziny zrzuconych na stole. Usłyszałem jej głos i powiedziałem do mamy: Wikcia przyszła. Wychodzę z bunkra i widzę Wikcię z braciszkiem zakrwawionym – dostał siekierą w głowę. Schował się pod łóżko jak wyciągali rodzinę, miał tyle jeszcze przytomności, żeby tam wejść. Wikcia nocowała u sąsiadów w stodole, schowali się w siano. Bili bagnetami, ale nie znaleźli ich. Przyszła do domu i patrzy wszędzie krew, tylko Witold jest żywy. Wzięła ręcznik, owinęła go i przyszła do nas. Mama wyszła i poszła szybko do mieszkania, szyby w oknach były wybite, drzwi rozwalone. Mama nawilżyła ręcznik zimną wodą i obmyła głowę chłopcu i zabandażowała. Musieliśmy uciekać. Nie widzieliśmy nikogo, ja tylko zobaczyłem, że na podwórku leży ciało. Pobiegłem – był to mój kolega, nie wiem skąd on się wziął na naszym podwórku. Pewnie uciekał. Ojca nigdzie nie było. Do dzisiaj nie wiemy, co stało się z jego ciałem. Ktoś nam potem mówił, że widział go zabitego, siostry nie widział nikt…
To była taka straszna rzeź, kobiety z poucinanymi piersiami, głowy, nogi, ręce odrąbane od ciał. Żeby tylko zabili…
Nie szukali ojca, musieli uciekać, bo w każdej chwili mogła przyjść następna banda.
– Matka nas pozbierała, wzięła chlebek, masła osełkę i dzbanek wody. Ucho się od dzbanka urwało i woda się wylała. A bardzo było gorąco. Schowaliśmy się w dojrzałe proso i tam w upale siedzieliśmy cały dzień. To proso Niemcy ruskimi jeńcami zasiali, bo była tam bardzo dobra ziemia i proso tak wyrosło, że miało dwa metry. Brat Wikci mdlał, mama go ratowała dając mu do picia… naszą ślinę. Witold Sobolewski przeżył. Przesiedzieliśmy w prosie cały dzień. Zrobiło się szaro i postanowiłem wyjść zobaczyć, czy nikt nie czai się na nas. Faktycznie stał Ukrainiec z karabinem, na szczęście tyłem odwrócony do mnie. Po cichutku się wycofałem i siedzieliśmy w prosie jeszcze z godzinę. Potem znowu wyjrzałem – nie było nikogo. Było już szaro, gdy ruszyliśmy w drogę do miasta. Była tam po drodze ruska wioska Kobylno i cerkiew, miała ona kopułę i siedzieli na niej banderowcy z bronią, jak kogoś widzieli to strzelali. Zobaczyli nas i zaczęli strzelać, ale kule nie trafiały… Dotarliśmy do Włodzimierza, tam mieszkała moja siostra. W mieście było bezpiecznie, bandy mordowały we wsiach, tutaj się bali żołnierzy, policji. I tutaj było skupisko duże Polaków.
We Włodzimierzu mieszkaliśmy kilka miesięcy, ja pasłem krówkę kuzynki. Widziałem tam taką scenę pasąc krowę. Przyjeżdża gazik niemiecki, dwóch SS- manów i piękna, długowłosa kobieta, w szpilkach. Piękna kobieta. Nie rozmawiają ze sobą, idą w kierunku wyrwy po bombie, a ja akurat siedziałem na skarpie tego dołu. Nic do siebie nie mówią, do mnie też, nie każą mi uciekać… Kobieta wchodzi do tego dołu, Niemcy wyciągają broń i obaj strzelają po dwa razy do niej. Uciekłem… Wieczorem już tych zwłok nie było. To było dla mnie straszne, do dzisiaj widzę tą piękną kobietę z rudymi włosami, była żydówką.
Dla mnie tamte wydarzenia były ludobójstwem
Potem poszliśmy na piechotę do Lublina i następnie dotarliśmy do Niedźwicy Wielkiej. Ja poszedłem do gospodarza krowy paść, mama do kogoś innego, brat jeszcze do innych ludzi. Tam żyliśmy do wyzwolenia. Po wyzwoleniu pojechaliśmy do Poznania, bo obiecywano tutaj ziemię i mieszkania. Faktycznie mama dostała ziemię w powiecie włocławskim.
Co czuję? Staram się nie myśleć, dla mnie tamte wydarzenia były ludobójstwem.
– Nigdy ojciec nie mówił nam i nigdy nie uczył nienawiści do narodu ukraińskiego, do żadnego narodu, mówi syn pana Aleksandra Topolanka, Mirosław. – Nawet w ciężkich czasach komunistycznych, zawsze uczył nas tak, że jeżeli ktoś rzuci w ciebie kamieniem, ty oddawaj chlebem…
– W sercu jednak to zostaje na zawsze. Może nie udało się wybaczyć, ale zemsty w sobie nie pielęgnuję, mówi pan Aleksander.
Cała nasza kolonia Teresin znała się, wszyscy polegli i nic z niej nie pozostało. Byłem tam w latach osiemdziesiątych, naszej miejscowości nie ma, cały ten obszar porasta bardzo bujny las… Znaleźliśmy małą polankę, ok. 300 metrów kwadratowych, Ukrainki powiedziały nam potem, że kilkanaście razy próbowano tam sadzić drzewa i nigdy nic z tych sadzonek nie wyrosło… Wbiliśmy krzyż w tą przesiąkniętą krwią naszych bliskich ziemię…
Na koniec fragment relacji Wiktorii Baumgardt, zamieszkałej w Bogatyni, kuzynki Aleksandra Topolanka, która z nim uciekała, spisanej dla historyka Sławomira Tomasza Rocha:
TWARZĄ W TWARZ ZE ZBRODNIARZEM
„Przyszli Ruskie, już było po wojnie. W mieście spotkał mnie znajomy Ukrainiec, Jan Grzybowski z Taratku Kohyleńskiego. Zaprosił mnie do swego domu we Włodzimierzu Wołyńskim. Z tego, co mówił rozumiałam, że jego żona oślepła, córka Wierka pracowała w Werbie w gminie, a on sam uciekł do miasta z Teresina. Potem zaczął opowiadać, jak on sam, jego syn Mikołaj Grzybowski i inni Ukraińcy, których nazwisk jednak już nie pamiętam, jak mordowali moich rodziców, rodzeństwo i innych Polaków na Teresinie. Opowiadał mi to wszystko, młodej bardzo wówczas dziewczynie. Mówił mi twarzą w twarz tak:
„Byliśmy pijani, mieliśmy broń oraz siekiery i widły, strzelaliśmy tylko, jeśli ktoś uciekał. Gdy przyszliśmy pod dom Sobolewskich, pod twój dom stukaliśmy, by nam otworzono drzwi. Otworzył twój ojciec, miał na rękach twego małego braciszka. Z miejsca zaczęliśmy bić twego ojca i zmusiliśmy go, by szedł z nami do miejsca, gdzie była studnia Krakowiaka. Po drodze ojciec twój był bity, a potem żywcem jeszcze wrzucony do tej studni. Młodszą twoją siostrę wywlekli z domu za nogi i ręce w stronę ogródka, tam odrąbali jej ręce i nogi i tam właśnie skonała w wielkich mękach. Mamę twoją także bili i gnali również do ogródka, tam ją zamordowali, a strasznie krzyczała. Witolda rąbnęli siekierą w głowę jeszcze w chacie.”
Bandzior był bez skrupułów, jak mógł mi tyle naopowiadać, jak miał sumienie, był przecież naszym sąsiadem. Mówił mi wtedy ponadto, że z innymi mordowali także Polaków na Tartaku Kohyleńskim. Dał mi nawet o dziwo zdjęcie mego stryja z Tartaku, może męczyło go sumienie. Może chciał coś dla mnie i dla naszej rodziny zrobić, jakoś zadośćuczynić, skoro Boża Opatrzność, taką możliwość jeszcze mu wyświadczyła. Nie wiem, tego się już zapewne nie dowiem”.
I fragment opisu ukrywania się w prosie z rodziną Józefa Topolanka:
„Całą niedzielę, bez picia byliśmy w prosie, brat był ranny i bardzo chciało mu się pić, baliśmy się, by nie płakał, bo by nas zaraz wytropili i zabili. A jeździli końmi po polanach i polach i szukali Polaków. Widziałam jak łapali naszego konia, a potem jeździli na nim i szukali takich niedobitków, jak my właśnie. Widzieliśmy jak Ukrainki szły z Useredka i wynosiły nasze rzeczy z naszych domów. Widzieliśmy gdyż wystawaliśmy na palcach z prosa, by móc lepiej zobaczyć, co się dzieje”.
Elżbiet Bylczyńska.
Fot. Aleksander Topolanek

Brak komentarzy: