Kiedy z masowego grobu wyciągano szczątki Władysława Bielińskiego, Jakob Lölgen wracał na łono niemieckiego społeczeństwa jako szanowany obywatel. Nigdy nie poniósł kary za to, co zrobił.
Maria wybrała najcieplejszy sweter. Ten zapinany na suwak, z kołnierzem. Martwiła się, że Władysław zmarznie. Jesień była coraz chłodniejsza. Podeszła do ogrodzenia, którym otoczone były bydgoskie koszary przy ul. Gdańskiej, przemianowanej przez Niemców na Adolf-Hitler-Strasse. Podała mężowi ubranie. Zamienili kilka słów. Więcej się nie dało. Strażnicy obozu dla internowanych, który zorganizowali tu Niemcy, szybko przeganiali rodziny zatrzymanych. Był 31 października 1939 r.
Osiem lat później Maria patrzy na oblepiony gliną sweter. Rozpoznaje marynarkę. Wie już, że to Władysław. Jego ciało wydobyto z ziemi wraz z innymi ofiarami. Tylko 40 z 350 zamordowanych udało się zidentyfikować. By utrudnić rozpoznanie przez bliskich, przed śmiercią zabrano im wszystkie rzeczy osobiste.
Czarno-białe zdjęcie
Bliscy Władysława do tej pory mogliby nie poznać prawdy o jego śmierci. Pomógł przypadek. Latem 1946 r. – rok przed ekshumacją – w Bydgoszczy świętowano 600-lecie uzyskania praw miejskich. Z tej okazji na Starym Rynku zorganizowano wystawę fotograficzną. Znajomy rodziny na jednym ze zdjęć rozpoznał bydgoskiego nauczyciela. Szybko pobiegł po Marię Bielińską, by zobaczyła zdjęcie.
Jest czarno-białe. Władysław stoi z rękami założonymi za głowę. Ma na sobie sweter od Marii i marynarkę. Na szyi zawiązany szalik. Za nim widać dwóch kolejnych mężczyzn. Wiedzą, co ich czeka. Stoją nad wykopanymi w ziemi dołami. Widzieli przed chwilą, co spotkało ich towarzyszy. Wszyscy giną od strzału w głowę. Niemcy zakopują ich w rowach na terenie bydgoskiego Fordonu, nazwanego później Doliną Śmierci. Dzieje się to 1 listopada - dzień po tym, jak Maria przekazała Władysławowi sweter.
"Rozpoznaję zwłoki ojca mojego po uzębieniu oraz po pulowerze i szalu" – napisał w protokole identyfikacji syn Władysława Piotr Bieliński. Jak wynika z dokumentów komisji sądowo-lekarskiej, która 28 kwietnia 1947 r. przeprowadziła oględziny ciała, "czaszka: wykazuje z lewej strony trójkątny ubytek kości skroniowej oraz pęknięcie kości czołowej. Lewa kość ciemieniowa wykazuje otwór wielkości pięciogroszówki. Szczęka dolna całkowicie uzębiona”. Przy zwłokach znaleziono szczątki ubrania.
– Dopiero, gdy babcia zobaczyła dziadka na zdjęciu, miała pewność, że nie żyje. Wcześniej Niemcy nie chcieli jej powiedzieć, gdzie przebywa. Kłamali, że został wywieziony na roboty do Niemiec. Ostatnią fotografię dziadka znam od dziecka. Jest tragiczna, wstrząsająca. Do dziś wywołuje we mnie ogromne emocje. To przecież twarz człowieka, który wie, co go za chwilę spotka – mówi Marek Bieliński, profesor Uniwersytetu Technologiczno-Przyrodniczego w Bydgoszczy.
Nie zapłacił nawet grzywny
W czasie, gdy rodzina opłakiwała Władysława Bielińskiego, sąd przy obozie internowanych w Recklinghausen na zachodzie Niemiec zajmował się sprawą Jakoba Lölgena – pięćdziesięcioletniego oficera niemieckiej tajnej policji. Za przynależność do Gestapo skazano go na grzywnę w wysokości 2 tys. marek. Odpowiadało to jego czterem miesięcznym wynagrodzeniom.
Nie musiał jednak płacić. Uznano, że roczne internowanie było dostateczną karą. Prowizoryczny sąd, działający pod kuratelą alianckich władz okupacyjnych, nie wiedział, że to Lölgen wydał na śmierć Władysława Bielińskiego i ponad 300 innych niewinnych mieszkańców Bydgoszczy. Wszystko w ramach rozkazu Heinricha Himmlera, aby „sprzątnąć polską inteligencję”.
Specjalne traktowanie
W 1938 r. Jakob Lölgen trafił do Gdańska jako radca kryminalny Gestapo. Zajmował się zwalczaniem polskiego wywiadu. Rok później we wrześniu został oddelegowany do Bydgoszczy. Został dowódcą tamtejszego oddziału jednostki operacyjnej Einsatzkommando 16. Organizowała ona obławy na przedstawicieli polskiej inteligencji oraz wchodziła w skład specjalnej komisji urzędującej w bydgoskim obozie dla internowanych, która decydowała o losie więźniów. Wytypowani Polacy i Żydzi byli rozstrzeliwani w odludnych miejscach w pobliżu Bydgoszczy – w lasach pod Tryszczynem i Borównem, a przede wszystkim w Fordonie.
Lölgen był jednym z najbardziej zaufanych współpracowników urzędującego w Gdańsku dowódcy EK 16 – dr. Rudolfa Trögera. Często podkreślał, że jest osobą bardzo wierzącą. Osobiście decydował o tym, kto z zatrzymanych mieszkańców miasta zostanie poddany tzw. specjalnemu potraktowaniu – "Sonderbehandlung", co w języku hitlerowskich organów bezpieczeństwa oznaczało likwidację. Ściśle współpracował z dowódcami w sprawie wymordowania Polaków uznanych za potencjalnych wrogów III Rzeszy.
Jeszcze było ciemno
O czwartej rano 1 listopada Władysława Bielińskiego wraz z 50 innymi bydgoskimi nauczycielami wywieziono w pobliże hangaru szybowcowego w Fordonie. Tam musieli zdjąć wierzchnie ubrania i oddać rzeczy osobiste. Zaprowadzono ich do wykopanych rowów. Stali z rękami nad głową, tyłem do plutonu egzekucyjnego. To wtedy fotograf zrobił ostatnie zdjęcie Bielińskiemu. Fotografia trafiła do tzw. albumu chwały Selbstschutzu, paramilitarnej formacji złożonej z przedstawicieli mieszkającej w Polsce niemieckiej mniejszości narodowej, która brała udział w mordowaniu polskiej inteligencji.
"Przyjechał jeden samochód ciężarowy z około 50-60 osobami. (…) Kazano położyć się ofiarom na ziemię z wyciągniętymi rękoma do przodu. Po małej naradzie wszystkie ofiary popędzono do doliny, skąd wkrótce słyszałem strzały" – zeznał 3 grudnia 1945 r. Eugeniusz Jackowski, który był świadkiem kilku egzekucji w Dolinie Śmierci.
Jego wypowiedzi cytuje w książce "Tajemnica Doliny Śmierci" historyk pasjonat Krzysztof Drozdowski. – Jakob Lölgen był mordercą z cienia. Do dziś nie za bardzo wiadomo, jak dokładnie wyglądały procedury wydawania rozkazów mordowania bydgoszczan. Sam nigdy nie uczestniczył w egzekucjach. Siedział za biurkiem, co nie umniejsza jego odpowiedzialności za zbrodnie dokonane w Bydgoszczy – mówi Drozdowski.
Rozkazy dotyczące mordowania kolejnych Polaków Lölgen wykonywał bardzo sumiennie. W sporządzonych dla przełożonych raportach informował, że w ramach Intelligenzaktion od 30 października do połowy listopada 1939 r. podległy mu oddział zlikwidował 349 osób. Wśród straconych znajdował się były prezydent Bydgoszczy Leon Barciszewski wraz z 18-letnim synem Januszem, a także 74 nauczycieli i członków Związku Zachodniego, uważanego za zalążek ruchu oporu.
Barciszewski był w Bydgoszczy bardzo ważną postacią. Niemcy próbowali mu przypisać winę za zamieszki zwane "krwawą niedzielą". W czasie pobytu w więzieniu był torturowany. Lölgen pisał o nim do przełożonych: "W porozumieniu z kreisleiterem Kampe tego dnia rozstrzelano z wyroku sądu doraźnego byłego polskiego prezydenta Bydgoszczy, Leona Barciszewskiego, ponieważ z wywiadu wynikało, że wymienionego należy uważać za najbardziej zagorzałego wroga Niemców i że swojego stanowiska i pozycji nie wykorzystał dla zapobieżenia tutejszym zamieszkom 3 i 4.9.1939 r."
Akcja zakończona
Komisarz Bydgoszczy Werner Kampe również zwracał się do Lölgena. "Drogi towarzyszu partyjny Lölgen, w załączniku przesyłam panu akta do dalszego załatwienia. Chodzi o dwie polskie kongresowe rodziny, które są bardzo niebezpieczne, ponieważ mężczyźni pracowali w miejscach szczególnie ważnych i wskutek tego wiele wiedzą. W grę wchodzi likwidowanie całej rodziny. Proszę załatwić tę sprawę jak szybko się da."
17 listopada Lölgen mógł już zameldować o całkowitym powodzeniu akcji mordowania Polaków: "Polskiej inteligencji w Bydgoszczy już nie ma. Również w Nakle i Fordonie sprawdzenie i likwidacja polskiej inteligencji oraz członków Związku Zachodniego zostały przeprowadzone bez reszty".
W szczegółowym raporcie z działalności Einsatzkommando w Bydgoszczy czytamy: "Przeprowadzoną przeciwko polskiej inteligencji akcję należy uważać za zakończoną. W okresie od 30.10 do 10.11. zostali zlikwidowani: 73 nauczyciele, 3 adwokaci, 2 aptekarze, 13 urzędników skarbowych, 1 urzędnik, 2 innych zawodów".
W 1966 r. prokuratura w Dortmundzie badała wątek zamordowania rodzin, o których pisał Kampe. Sprawę umorzono, ponieważ okazało się, że akurat w tym przypadku ludziom wytypowanym przez kreisleitera do rozstrzelania udało się ujść z życiem. Jak ustalono, jeden z mężczyzn, którego śmierci domagał się Kampe, przeżył wojnę i zmarł dopiero w 1963 roku.
W 1947 r. zorganizowano pogrzeb pomordowanych w Dolinie Śmierci. - Dziadek został pochowany na Wzgórzu Wolności. Wszystkie pamiątki, jakie po nim zostały, w tym ogromną bibliotekę szkolną, Niemcy spalili na podwórku. Zachowało się jednak trochę rzeczy z Bydgoszczy. – Odziedziczyłem po dziadku jego biurko, kałamarz i stempelek do lakowania listów z inicjałami WB – mówi Marek Bieliński.
"Szkoda, że szef odchodzi"
Po zakończeniu akcji w Bydgoszczy, w połowie listopada 1939 roku, Lölgen wrócił do pracy w gdańskim Gestapo. Jego zwierzchnicy w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie (RSHA) najwyraźniej byli zadowoleni z bydgoskich "osiągnięć" Lölgena, bo awansowali go na stopień dyrektora kryminalnego, a szef RSHA Reinhard Heydrich wnioskował nawet o przyznanie mu Krzyża Zasługi Wojennej.
Jakob Lölgen pozostał w Gdańsku niemal do końca wojny. Kiedy w marcu 1945 r. do bram miasta zaczęli zbliżać się żołnierze Armii Czerwonej, uciekł do Kopenhagi, a stamtąd do zachodnich Niemiec. Po kapitulacji Trzeciej Rzeszy trafił w ręce aliantów i przez rok był internowany w obozie w Recklinghausen. W grudniu 1949 r. przeszedł pomyślnie procedurę denazyfikacji. Kilka miesięcy później wrócił do pracy w policji w Trewirze w landzie Nadrenia-Palatynat. Został tam szefem wydziału kryminalnego i pozostał na stanowisku do marca 1957 roku, kiedy w wieku 60 lat przeszedł na emeryturę. W okolicznościowej, parodystycznej broszurce, przygotowanej z tej okazji przez jego współpracowników, czytamy, że był człowiekiem łączącym roztropność z poczuciem humoru. "Szkoda, że szef odchodzi" – pisali.
Linia obrony
Wymiar sprawiedliwości Republiki Federalnej Niemiec upomniał się o Jakoba Lölgena w połowie lat 60., kiedy przed sądem krajowym w Monachium wytoczono mu, a także jego kompanowi z Bydgoszczy, Horstowi Eichlerowi, proces. Oskarżono ich o pomocnictwo w zamordowaniu 349 Polaków. Liczba ta bazuje na raportach dziennych sporządzanych w Bydgoszczy przez samego Lölgena. Skrupulatnie notował wówczas postępy swojego oddziału.
Na przykład w raporcie z 4 listopada 1939 roku pisał, że w okresie od 22 do 29 października „zlikwidowano” 250 osób, głównie członków polskich organizacji niepodległościowych. W czasie procesu Lölgen relatywizował swoje własne wyliczenia. Przekonywał, że celowo je zawyżał, aby zadowolić zwierzchników. Twierdził też, że od początku nie chciał brać udziału w akcji w Bydgoszczy i wielokrotnie prosił swojego przełożonego, szefa Einsatzkommando 16 Rudolfa Trögera, o odesłanie do Gdańska albo wysłanie na front, ale ten odmawiał. W jednej z rozmów Tröger miał stwierdzić, że jeśli Lölgen nie będzie wykonywał rozkazów, trafi do obozu koncentracyjnego.
Jakob Lölgen przed sądem nakreślił swój portret jako dręczonego wyrzutami sumienia urzędnika, którego zadanie polegało głównie na przekazywaniu członkom Selbstschutzu list z nazwiskami Polaków do rozstrzelania. O tym, kto się na nich znalazł, miał decydować w Gdańsku wyłącznie Tröger. Sam Lölgen, jak przekonywał, próbował trzymać się od tego z daleka. Zapewniał też, że nigdy nie nadzorował osobiście żadnej egzekucji. Lölgen nie próbował zasłaniać się przed sądem nieznajomością prawa. Przyznawał, że zdawał sobie sprawę, iż ludzi rozstrzeliwano bez żadnych procesów ani wyroków. "Nic na to nie mogłem poradzić" - mówił zapytany przez sędziego, dlaczego godził się być doręczycielem bezprawnych wyroków śmierci.
Wyrok: hańba!
Monachijski sąd uznał, że w czasie procesu nie przedstawiono dostatecznych dowodów, które obalałyby wersję Lölgena zapewniającego o tym, że wcale nie chciał być w Bydgoszczy, a rozkazy wykonywać musiał. Stosując zasadę, że wątpliwości przemawiają na korzyść oskarżonego 1 kwietnia 1966 roku sąd uniewinnił Jakoba Lölgena. Prokuratura, która domagała się 4 lat więzienia, odwołała się od wyroku do Trybunału Federalnego w Karlsruhe, ale ten podtrzymał decyzję sądu w Monachium.
Jakob Lölgen uniknął kary. Dieter Schenk, autor wielu kluczowych publikacji na temat niemieckich zbrodni na Polakach, nazywa to hańbą dla niemieckiego wymiaru sprawiedliwości. W swojej książce "Albert Forster – gdański namiestnik Hitlera" pisze, że Einsatzkommando 16 było w rzeczywistości plutonem egzekucyjnym, którego celem było realizowanie żądań szefa RSHA i codzienne zwiększanie liczby egzekucji na Polakach. Powołując się na ustalenia Centrali Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu, Schenk podważa też argument, jakoby Lölgenowi faktycznie groziło niebezpieczeństwo, gdyby odmówił wykonania rozkazów.
Oficjalny życiorys Jakoba Lölgena kończy się wraz z ogłoszeniem wyroku. Później jest tylko biała karta. Nie ma żadnych informacji na temat jego dalszych losów. W żadnych źródłach nie można odnaleźć daty i miejsca śmierci. Ale umrzeć musiał. W przeciwnym wypadku dziś miałby 122 lata.
Dziadek Jakob
– Pamiętam, że był bardzo serdeczny, dowcipny. Bawił się z nami, zawsze czułem się u niego dobrze. Jak byliśmy mali, graliśmy w taką grę, że kładliśmy dłoń jedną na drugą, coraz wyżej, aż ta cała wieża się waliła – tak swojego dziadka wspomina wnuk Jakoba Lölgena.
Przyjmijmy, że nazywa się Andreas. Mężczyzna prosi, aby nie podawać w tekście choćby jego prawdziwego imienia. – Człowiek nie chce być z tą sprawą kojarzony, ani w Niemczech, ani gdzie indziej – tłumaczy.
Andreas dopiero parę lat temu zaczął dokładniej przyglądać się biografii swojego dziadka, który do tej pory istniał w jego dziecięcych wspomnieniach jako ciepły, kochający człowiek.
– Początkowo byłem zszokowany, próbowałem zrozumieć to prawnicze pojęcie stanu wyższej konieczności spowodowanej rozkazem, na który powoływało się przed niemieckimi sądami wielu oskarżonych z tamtych czasów. Starałem się dociec, czy odmawiając wykonania rozkazu, faktycznie ryzykowali zdrowie i życie? Zastanawiałem się, jaka była ich sytuacja, jaki miała na nich wpływ panująca wówczas atmosfera. Myślę, że podświadomie próbowałem szukać usprawiedliwienia dla postępowania dziadka. Ale fakty mówiły same za siebie.
W domu Andreasa prawie wcale nie rozmawiano o czasach drugiej wojny i akcji w Bydgoszczy. Jakob Lölgen chętnie opowiadał o pierwszej wojnie światowej, w której walczył, ale nigdy o drugiej.
– Podejrzewam, że rodzina zawsze się bała, że ta sprawa kiedyś znowu wypłynie. Dlatego nic nie mówiono nam, dzieciom. Pewnie ze strachu, żebyśmy się gdzieś nie wygadali. Ta cała historia to skaza na rodzinie – mówi.
Zbrodniarze pod kloszem
Kiedy Jakob Lölgen stawał przed sądem w Monachium, Andreas był dzieckiem. Nie pamięta atmosfery, jaka towarzyszyła w domu procesowi. Ale jeśli temat jakoś wypływał, ucinano go stwierdzeniem, że dziadek został uniewinniony, więc z prawnego punktu widzenia sprawa była wyjaśniona.
Andreas zdaje sobie sprawę z faktu, że gdyby proces jego dziadka odbywał się dziś, to najpewniej nie skończyłby się uniewinnieniem. – Jest dla mnie jasne, że ówczesny wymiar sprawiedliwości był pełen ludzi z nazistowską przeszłością – mówi.
Niemieckie orzecznictwo w sprawach byłych hitlerowskich funkcjonariuszy zmieniło się dopiero niedawno. Jeszcze do 2011 r. w sądach dominowało przekonanie, że aby kogoś skazać, konieczne jest udowodnienie indywidualnej winy – bezpośredniego udziału w zbrodni. Przełomem był wyrok w sprawie Johna Demjaniuka, którego skazano za samą przynależność do załogi obozu zagłady. Sądy uznają odtąd każdą formę udziału w morderczym systemie za pomocnictwo.
Dzięki temu w ostatnich latach skazano kilku byłych obozowych strażników. – To słuszne, że tym ludziom wytacza się procesy – mówi Andreas. – Ale oczywiście można dyskutować o faktycznym wymiarze kary, bo co to daje, jeśli 95-latka skaże się na dożywocie, jeśli w ogóle uda się go skazać? – podkreśla.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz