ORP " Groźny" 351

ORP " Groźny" 351
Był moim domem przez kilka lat.

wtorek, 15 października 2024

Saturator był bardzo prosty w użyciu

 

W PRL-u nie trzeba było baru czy restauracji, aby ugasić pragnienie. Coca-colę okrzyknięto w latach 50. napojem imperialistów. W sklepach królowała oranżada, a na ulicy popularna „gruźliczanka” - woda sodowa z sokiem (droższa) i bez soku (tańsza), sprzedawana z saturatorów.
Swoją nazwę zawdzięczała temu, że była podawana w szklanych „musztardówkach”, które sprzedawca jedynie opłukiwał po każdym kliencie. Epidemii jednak nie było, chociaż wiele osób z obrzydzeniem patrzyło na kolejki chętnych do saturatorów; zwłaszcza w upalne dni. Czysta woda sodowa kosztowała na początku 30 gr, potem 50 gr. Za wodę z sokiem płaciło się złotówkę, po podwyżce: o 50 gr więcej.
Pierwsze saturatory w Polsce były sprowadzone zza wschodniej granicy. Były pomalowane najczęściej na niebiesko. Sprzedawcy pobierali wodę z miejskiej sieci wodociągowej - była to zwykła ‚kranówka”. Urządzenie musiało zatem być postawione w pobliżu kranu. Czasami sprzedawca podłączał wąż do hydrantu. Na noc saturator zabierano w bezpieczne miejsce lub przywiązywano łańcuchem do drzewa lub ogrodzenia. Na wyposażeniu był również kolorowy parasol. Sprzedawcą był albo właściciel urządzenia, albo jego dzierżawca. Saturator był bardzo prosty w użyciu. Na dole znajdowała się butla z dwutlenkiem węgla. To on, dodany do wody, robił „bąbelki”, czyli wodę sodową.
Sanepid na bieżąco kontrolował sprzedających wodę z saturatorów. Nigdy nie doszło do jakiejkolwiek epidemii, chociaż warunki sprzedaży były zatrważające. Ludzie byli wówczas chyba bardziej zahartowani, poza tym woda z saturatorów nie była sprzedawana masowo. Urządzenia te produkowała poznańska fabryka Pofamia. Trudno powiedzieć, ile saturatorów było w kraju. Firma już nie istnieje. Splajtowała.
W czasach kryzysu zdarzało się, że w sklepie nie było nic do picia poza słonawą w smaku wodą stołową. Zdesperowani i spragnieni klienci sięgali wówczas po mlekopodobny wyrób o nazwie „Serwowit”. Był rozlewany w szklane butelki jak do kefiru i miał dość specyficzny smak. Ważne, że gasił pragnienie. Mimo wszystko tylko nieliczni decydowali się na ten napój. Złośliwi twierdzili, że jest to szampan robiony z serwatki.
Niedostatki napojów chłodzących były zmorą wielu ekip rządzących w PRL-u. Media często nie zostawiały suchej nitki na uspołecznionym handlu, który zwłaszcza w okresie żniw i upałów nie radził sobie z zaopatrzeniem, tłumacząc to albo brakiem butelek, albo kapsli, lub jednym i drugim.
Przed sezonem letnim w całym kraju odbywały się liczne narady, padały deklaracje o dobrym zaopatrzeniu handlu w napoje, a wystarczyło kilkanaście upalnych dni, żeby cały plan spalił na panewce. Trzeba pamiętać, że podstawowe surowce do produkcji napojów, czyli kwasek cytrynowy, cukier, a zwłaszcza CO2 były dzielone według centralnego rozdzielnika. Nic dziwnego, że niektóre gazety w latach 80. - już wiosną - zachęcały czytelników tytułami: „Pij oranżadę, bo latem może nie będzie”. O tym, jak funkcjonowała ówczesna polska gospodarka, świadczy chociażby afera, którą w 1957 r. opisał „Kurier Lubelski”. Dziennikarze w jednym z wydań gazety skrytykowali państwową wytwórnię napojów za opieszałość w produkcji. Ta tłumaczyła, że ma ograniczoną produkcję, gdyż brakuje kapsli. Następnego dnia do redakcji zgłosił się magazynier Lubelskich Zakładów Metalowych, który przyniósł pokaźną paczkę kapsli. Okazało się, że owe kapsle zalegają w ich magazynach, a firma szuka na nie nabywców...
Plusem było to, że prawie wszystkie butelki były zwrotne: po mleko szło się z wymytą butlą po poprzednim na wymianę, a dzieci po rodzinnej imprezie mogły sprzedać butelki po alkoholu i oranżadzie i miały na słodycze.
Może być czarno-białym zdjęciem przedstawiającym 7 osób, ulica i tekst



Brak komentarzy: