Podczas powstania i po jego zakończeniu Warszawa została okradziona przez Niemców. Indywidualnych złodziei i tych, którzy rabowali na rozkaz.
W kamienicy przy ulicy Wiejskiej, róg Piusa IX, mieszkali zamożni ludzie. Drugiego dnia powstania pojawili się gestapowcy. Jeden z mieszkańców relacjonował: „Dozorca sterroryzowany zaprowadził ich do rodziny Piłsudskich. Obecni w domu byli pp. Piłsudscy, ich gospodyni oraz 2 obce panie, razem 5 osób. Bez jakiegokolwiek przesłuchania kazano im stanąć twarzą do ściany w mieszkaniu i zamordowano ich na miejscu. Podobnie załatwiono się z rodziną Chałupczyńskich (3 osoby). W kilku innych mieszkaniach tok zajścia był podobny”.
Następnego dnia Niemcy zjawili się znów i „kosztowną zawartość mieszkań pomordowanych” zabrali. Po czym pojawiła się ekipa, która podpaliła dom.
W pierwszych sierpniowych dniach Szczepan Grudzień obserwował z okna kamienicy przy Bagateli 13 egzekucje w ogródku jordanowskim przy budynku Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych. „Bodaj na trzeci dzień zauważyłem, że skazańcy musieli się rozbierać przed rozstrzeliwaniem. Po egzekucji widziałem, że Niemcy grzebią w ubraniach swoich ofiar i jakieś znalezione przedmioty zabierają”. Zapewne przyjemniej było rabować wartościowe przedmioty z niezbryzganych krwią ubrań i ciał, niż obmacywać trupy przed chwilą zabitych ludzi.
Nieopodal, przy Marszałkowskiej, też okradano przed śmiercią przyszłe ofiary. Jan Łatwiński, który przeżył egzekucję, opowiadał: „Cała ulica Litewska i Oleandrów była obstawiona żandarmami i esesmanami. Nam wszystkim kazano położyć się na ziemi […] każdego po kolei rewidowano i zabierano pierścionki i zegarki”.
Niespełna tydzień po masakrze mieszkańców Woli, kiedy w ciągu zaledwie kilku pierwszych dni sierpnia zginęło 35–50 tys. Polaków, generał SS i policji Heinz Reinefarth przesłał Heinrichowi Himmlerowi podarunek. „Reichsführerze! Z naszych warszawskich łupów wojennych pozwalam sobie przesłać panu dwie paczuszki herbaty wraz z najlepszymi pozdrowieniami. Heil Hitler!”.
Skoro to właśnie jego oddziały masakrowały Wolę, można sądzić, że herbata była zabrana z domu lub sklepu zamordowanych Polaków.
Wypchane walizki jadą do Niemiec
Eugeniusz Szermentowski, dziennikarz i literat, został po upadku powstania wypędzony z domu na Żoliborzu. „Esesmani, którzy komenderują własowcami, nie czekają na nasze odejście. Bez żenady zaczynają grabież. Widzę ich, jak wynoszą z domów sprzęty i prowianty, ładują je na samochód ciężarowy […]. Ale i oto już i do mnie się dobrali. Dźwigają moje walizy, esesman w czarnym mundurze z wdziękiem unosi mojego wiernego Royala. Żal mi się rozstawać z maszynką […]. Zostawiamy wszystko, zbiory, pamiątki, książki, słowem – co przez wiele lat było nam drogie, ba, niezbędne do życia”.
Eugeniusz Szermentowski, dziennikarz i literat, został po upadku powstania wypędzony z domu na Żoliborzu. „Esesmani, którzy komenderują własowcami, nie czekają na nasze odejście. Bez żenady zaczynają grabież. Widzę ich, jak wynoszą z domów sprzęty i prowianty, ładują je na samochód ciężarowy […]. Ale i oto już i do mnie się dobrali. Dźwigają moje walizy, esesman w czarnym mundurze z wdziękiem unosi mojego wiernego Royala. Żal mi się rozstawać z maszynką […]. Zostawiamy wszystko, zbiory, pamiątki, książki, słowem – co przez wiele lat było nam drogie, ba, niezbędne do życia”.
Bohdan Korzeniewski, który podczas powstania był jednym z ratujących książki Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, zapamiętał: „Wszędzie wałęsali się żołnierze niemieccy, którzy sobie wybierali łupy. Raz po raz to tu, to tam, to ówdzie zajeżdżały ciężarowe samochody, które zapełniano walizami wypychanymi początkowo przez oficerów tylko, później i przez żołnierzy. Każdy z nich co parę dni wysyłał 6 do 10 walizek. W prostocie serca wyznawali to polskim bibliotekarzom. Same walizki, naturalnie, też pochodziły z łupieży”.
Złodziejami nie byli tylko „ich ojcowie” – by nawiązać do serialu telewizji ZDF. Także kolaboranci, ze Związku Sowieckiego pod niemiecką komendą. Zanim jeszcze Armia Czerwona nadciągnęła nad Wisłę, słychać było w Warszawie wezwanie: „Dawaj czasy!”.
„Ludzie specjalnie po to przypędzeni tutaj z daleka, ludzie szczególnie dzicy i szczególnie wrodzy – oni to mają sobie poruczone, im obwieszczono, że mogą mordować, zdzierać złoto z palców, z zębów, zabierać z woreczków ukrytych pod ubraniem, wyjmować z torebek i waliz” – pisała w swoim dzienniku 11 sierpnia 1944 r. Zofia Nałkowska.
„Na pamiątkę” z Muzeum Narodowego
Dyrektor Muzeum Narodowego Stanisław Lorentz pozostał podczas powstania na posterunku i ryzykując życie – nieraz żołnierze grozili mu rozstrzelaniem – starał się chować najcenniejsze eksponaty oraz przekonywać niemieckich oficerów, by zakazali grabieży i niszczenia muzealiów.
Dyrektor Muzeum Narodowego Stanisław Lorentz pozostał podczas powstania na posterunku i ryzykując życie – nieraz żołnierze grozili mu rozstrzelaniem – starał się chować najcenniejsze eksponaty oraz przekonywać niemieckich oficerów, by zakazali grabieży i niszczenia muzealiów.
3 sierpnia 1944 r. Lorentz notował: „Żołnierze chodzą po wszystkich salach. Stwierdzam, że ze zbiorów Gołuchów zrabowano złote przedmioty. Z oficerem Brunetem z Berlina. Oficer Blondyn obiecuje zapowiedź, że nie wolno rabować. Blondyn mówi, że kleptomania powszechna u żołnierzy”. Zakaz kradzieży, o ile w ogóle był zakomunikowany żołnierzom, nie działał. Oficerowie niemieccy, jak stwierdzał Lorentz, uważali zresztą za zupełnie naturalne zabieranie rzeczy „na pamiątkę”.
Podporucznik Negel (bądź Nebel) nie dość, że zabrał „na pamiątkę” XVIII-wieczny obraz – martwą naturę malowaną przez Anne Vallayer-Coster – to jeszcze kazał dyr. Lorentzowi wystawić zaświadczenie, że obraz otrzymał w darze. Kolejny zapis Lorentza: „Dawidziak widział wieczorem, jak szofer samochodu, który przyniósł amunicję, wyjął obraz z sali saskiej z ram, zwinął i zabrał”.
14 sierpnia „W numizmatyce akurat plądrujący żołnierz – tylko każe mi wyjść”. Tego samego dnia Lorentz notuje, że ppor. Meyer zabrał sobie malowaną wazę antyczną. Argumentacja Meyera: i tak jest wiele rzeczy, a może wszystko przepadnie.
Niemal pół wieku po wojnie, w 1993 r., do Muzeum Narodowego wrócił obraz „Eneasz wynoszący Anchizesa z płonącej Troi”. Franza Meyera, który oprócz wazy antycznej ukradł ten obraz, ruszyło pod koniec życia sumienie.
Jeden ze złożonych 20 lat temu przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego wniosków rewindykacyjnych dotyczy zwierciadła etruskiego zrabowanego z Muzeum Narodowego podczas powstania warszawskiego. Do dziś znajduje się w zbiorach Muzeum Sztuk i Rzemiosła w Hamburgu. Zresztą żaden zabytek z listy przedłożonej przez Polskę nie wrócił z Niemiec.
To właśnie najprawdopodobniej podczas powstania warszawskiego zrabowano z Muzeum Narodowego odzyskaną w 2011 r. „ Żydówkę z pomarańczami” Aleksandra Gierymskiego, która pojawiła się na aukcji w Niemczech.
Złoto, porcelana i nici
Oprócz prywatnych kradzieży był gigantyczny zinstytucjonalizowany rabunek. Himmler, wydając rozkaz całkowitego zniszczenia Warszawy, polecił przedtem oczyścić ją ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość. Do obozu Ravensbrück trafiły tekstylia, futra i dywany. Do Banku Rzeszy pieniądze, złote monety i złoto w sztabkach. Do Urzędu Lombardowego w Berlinie – pierścionki, bransoletki i zegarki. Nie zapominano też o skrzypcach i akordeonach (te ostatnie były do osobistej dyspozycji Himmlera) oraz kolekcjach znaczków pocztowych. W jednym z niemieckich dokumentów z jesieni 1944 r. jest mowa o trzech walizach znaczków.
Oprócz prywatnych kradzieży był gigantyczny zinstytucjonalizowany rabunek. Himmler, wydając rozkaz całkowitego zniszczenia Warszawy, polecił przedtem oczyścić ją ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość. Do obozu Ravensbrück trafiły tekstylia, futra i dywany. Do Banku Rzeszy pieniądze, złote monety i złoto w sztabkach. Do Urzędu Lombardowego w Berlinie – pierścionki, bransoletki i zegarki. Nie zapominano też o skrzypcach i akordeonach (te ostatnie były do osobistej dyspozycji Himmlera) oraz kolekcjach znaczków pocztowych. W jednym z niemieckich dokumentów z jesieni 1944 r. jest mowa o trzech walizach znaczków.
Była to grabież, jednak nie w niemieckim pojęciu. W 1946 r. podczas przesłuchania gen. Ericha von dem Bacha wywiązała się następująca wymiana zdań między prokuratorem Jerzym Sawickim a niemieckim generałem:
Sawicki: – Kto pańskim zdaniem jest odpowiedzialny, że oddziały dla oczyszczenia domów...
Erich von dem Bach: – Za zabieranie rzeczy wartościowych...
Sawicki: – Niech mi pan pozwoli nazwać to rabunkiem, uważam to określenie za bliższe prawdy.
Erich von dem Bach: – Lecz jeśli to się działo na podstawie rozkazów, to nie jest rabunkiem.
Sawicki: – Jeżeli to jest wbrew prawu międzynarodowemu, zarówno rozkaz, jak i jego wykonanie?
Erich von dem Bach: – Lecz rozkaz został przecież wydany, my nazywamy rabunkiem tylko to, co jest wbrew rozkazom.
Zbigniew Książczak stał się mimowolnym uczestnikiem okradania Warszawy. Do pruszkowskiego obozu dla wypędzonych mieszkańców Warszawy zgłosił się do prac ziemnych na wezwanie.
W istocie był to werbunek do akcji łupienia miasta ze wszystkiego, co mogło się przydać Niemcom. Na przełomie października i listopada żołnierze niemieccy szabrowali kamienice na Noakowskiego. „Szukaliśmy po mieszkaniach znów porcelany z liczniej tym razem przydzielonymi nam Niemcami. Jeden z nich, młokos, niewiele starszy ode mnie, był zapewne koneserem. Nieomylnie chyba decydował o wartości porcelany. Szukał i wybierał tę najlepszą. Gorszą rzucał na podłogę lub przez okno” – wspominał Książczak.
Nie zapomniano także o rzeczach mniej wartościowych. Pracownik urzędu gospodarczego w urzędzie namiestnictwa Wartheland (Kraju Warty) pisał w notatce, że wśród warszawskich zdobyczy znajduje się 1 tys. sztuk szpulek nici.
Część jednostek niemieckich dowodzonych przez Heinza Reinefartha i biorących udział w zbrodni pochodziła z Wartheland, czyli okupowanej Wielkopolski. Dlatego też do łupów z Warszawy przyznawał sobie prawo namiestnik tej dzielnicy Arthur Greiser. Ściągał z Warszawy meble, tekstylia, wyposażenie szpitali, sprzęt medyczny. Jednak o meble musiał wykłócać się z gubernatorem dystryktu warszawskiego Fischerem. Do Wartheland trafiły ubrania i bielizna mieszkańców Warszawy: między innymi 50 sukni balowych, 12 futer męskich, 19 halek damskich i 11 bonżurek męskich.
24 grudnia 1944 r. Greiser wysyłał prezenty znajomej: „Cieszę się, że mogę Pani w tym roku na Gwiazdkę wyświadczyć drobną przyjemność, przesyłając Pani kilka darów z zasobów wywalczonych przez naszych kolegów w Warszawie. Heil Hitler!”. Być może w paczce była jedna z sukni balowych bądź halek.
Polscy historycy oceniają, że po powstaniu Niemcy wywieźli z Warszawy nawet 45 tys. wagonów różnych dóbr.
Reszta do spalenia
Szef bibliotek w Generalnym Gubernatorstwie dr Gustaw Abb w 1942 r., po sowieckich nalotach na Warszawę, obawiając się, że kolejny nalot może zniszczyć gmach biblioteki, zarządził, by zbiory specjalne warszawskich bibliotek zgromadzone podczas wojny w Bibliotece Ordynacji Krasińskich na Okólniku zostały rozlokowane w piwnicach w kilku różnych miejscach miasta. Nie doszło do tego przed wybuchem powstania. A bomby na bibliotekę zrzuciły w sierpniu 1944 r. samoloty Luftwaffe. W pożarze spłonęła część zbiorów. Ocalały – na razie – te najcenniejsze, zniesione do piwnic.
Szef bibliotek w Generalnym Gubernatorstwie dr Gustaw Abb w 1942 r., po sowieckich nalotach na Warszawę, obawiając się, że kolejny nalot może zniszczyć gmach biblioteki, zarządził, by zbiory specjalne warszawskich bibliotek zgromadzone podczas wojny w Bibliotece Ordynacji Krasińskich na Okólniku zostały rozlokowane w piwnicach w kilku różnych miejscach miasta. Nie doszło do tego przed wybuchem powstania. A bomby na bibliotekę zrzuciły w sierpniu 1944 r. samoloty Luftwaffe. W pożarze spłonęła część zbiorów. Ocalały – na razie – te najcenniejsze, zniesione do piwnic.
Po kapitulacji powstania zostały one z premedytacją spalone przez żołnierzy niemieckich.
Tadeusz Makowiecki, który był w Warszawie w październiku po upadku powstania, tak opisywał to, co zastał na Okólniku; „Schodzimy (buty grzęzną w popiele) do ogromnych piwnic. Musiały być podpalane, każda oddzielnie, systematycznie. A tu zgromadzono największe skarby: rękopisy, starodruki, ryciny, mapy, Bibliotekę Załuskich, zbiory Stanisława Augusta, resztę zbiorów rapperswilskich, archiwa Krasińskich, cimelia z wszystkich bibliotek Warszawy. Nic. Nic. Z górą 100 000 pozycji rękopiśmiennych, niewyzyskanych, niedrukowanych nigdy i już nigdzie”.
Spalone zostały, także z premedytacją, m.in. zbiory Biblioteki Ordynacji Zamoyskich i Biblioteki Publicznej m.st. Warszawy.
Wypędzony ze swojego warszawskiego domu filozof prof. Władysław Tatarkiewicz wspominał: „W drodze, gdy nas z płonącego domu gnano do obozu, żołnierze zabrali z walizy bieliznę. Wtedy podszedł oficer niemiecki, otworzył walizę, znalazł rękopis. Co to? Praca naukowa – rzekł. Nie, nie ma już polskiej kultury. I rzucił rękopis do rynsztoka. W tych jego słowach był zawarty cały stosunek Niemców do nas, szczególnie zaś w tym »nie ma już«, bo dotąd była […]. Akcja ich chciała nie tylko zniszczyć kulturę polską, ale zatrzeć nawet jej ślady. Była robiona z premedytacją. Była wykonaniem rozkazu Hitlera i Himmlera. Ale rozkaz ten spełnili wszyscy i władze cywilne tak samo jak ludzie prywatni, uczeni, artyści. Cały naród brał udział w tym rabunku i zniszczeniu, cały jest zań odpowiedzialny”.
Link do artykułu:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz