ORP " Groźny" 351

ORP " Groźny" 351
Był moim domem przez kilka lat.

niedziela, 22 listopada 2020

Śmierć Johna Fitzgeralda Kennedy'ego to koniec pewnej epoki

 #wydarzenie #historyczne

22.11.1963 r.
W Dallas w Teksasie zginął w zamachu prezydent USA John F. Kennedy. Nowym prezydentem został dotychczasowy wiceprezydent Lyndon B. Johnson.
Koniec prezydenta Kennedy’ego był jednocześnie początkiem niezliczonych teorii spiskowych i ich popkulturalnych wizji. Od 50 lat Amerykanie wierzą w nie mocniej niż w oficjalną wersję wydarzeń.
W piątek 22 listopada 1963 r. na lotnisku Love Field w Dallas wylądował Air Force One z Johnem F. Kennedym i jego żoną ­Jacqueline na pokładzie. Ludzie prezydenta odradzali mu podróż do Teksasu. Niecały miesiąc wcześniej agresywny tłum opluł i zakrzyczał amerykańskiego ambasadora przy ONZ Adlaia Stevensona, oskarżając go – i administrację Kennedy’ego – o sprzyjanie komunistom. W gazetach pojawiały się pogróżki, a w mieście rozwieszano plakaty ze zdjęciem prezydenta „poszukiwanego za zdradę” Stanów Zjednoczonych: „wspieranie antychrześcijan” i „komunistów” (m.in. Polski). Sam Kennedy powiedział do żony: „Udajemy się do krainy szaleńców”. Dwudniowa wizyta miała być jednak początkiem kampanii wyborczej. Prezydent chciał podreperować kiepskie notowania demokratów w tym ważnym stanie – bez względu na to, czy zamieszkiwali go szaleńcy czy nie.
Powitanie na lotnisku było zaskakująco przyjazne. Razem z gubernatorem Teksasu Johnem Connallym i jego żoną Nellie para prezydencka wsiadła do otwartej limuzyny i ruszyła przez centrum Dallas, pozdrawiając wiwatujące tłumy. Kiedy o 12.30 kolumna samochodów wjeżdżała na Dealey Plaza, pani Connally zwróciła się do Kennedy’ego: „Panie prezydencie, nie może pan powiedzieć, że Dallas pana nie kocha”. Samochody skręciły w lewo, mijając budynek składu podręczników szkolnych, i padły strzały. Prezydent został trafiony w kark i gardło, a gubernator w plecy, rękę i udo, kolejny strzał roztrzaskał głowę Kennedy’ego. Samochody ruszyły pędem do szpitala Parkland, gdzie o 13.00 stwierdzono zgon prezydenta. Jego ciało zostało zabrane na pokład Air Force. Silniki samolotu już pracowały, kiedy na jego pokładzie, tuż przed odlotem do Waszyngtonu, Johnson złożył prezydencką przysięgę. U jego boku stała Jackie Kennedy – wciąż w zakrwawionym różowym kostiumie Chanel...
W tym samym czasie policja aresztowała niejakiego Lee Harveya Oswalda, podejrzanego o zabójstwo. Ten zaprzeczył wszystkim oskarżeniom, mówiąc, że jest tylko kozłem ofiarnym. Nie ukrywał lewicowych poglądów. Na dwa lata wyemigrował do Związku Radzieckiego, skąd wrócił zaledwie przed rokiem – z żoną Mariną. Choć był rozczarowany ZSRR, rozważał emigrację na Kubę. Pracował w składzie podręczników, gdzie na szóstym piętrze znaleziono karabin i skąd – jak stwierdzono – padły strzały. Zanim jednak doszło do procesu Oswalda, 24 listopada został zastrzelony w budynku policji przez Jacka Ruby’ego, właściciela klubu nocnego, który, jak twierdził, działał sam, bez niczyich inspiracji. We wrześniu 1964 r. komisja do zbadania zabójstwa Kennedy’ego (zwana, od nazwiska przewodniczącego, Komisją Warrena) przedstawiła raport, z którego wynikało, że nie było żadnego spisku, a Oswald działał samodzielnie, motywowany niechęcią do Stanów Zjednoczonych, niezadowoleniem z życia i pragnieniem sławy.
Jackie Kennedy zadbała o najdrobniejsze szczegóły pogrzebu JFK:
Śmierć Kennedy’ego była większym szokiem dla Amerykanów niż zabójstwa prezydentów McKinleya czy Garfielda. Przystojny i młody JFK, z równie atrakcyjną żoną u boku, ucieleśniał nadzieje Ameryki na nową epokę, w której Stany Zjednoczone miały „ruszyć naprzód”. Historycy są zgodni, że wizerunek bohatera wojennego, szczęśliwego ojca rodziny, energicznego prezydenta nie odpowiadał prawdzie. Był w niemałym stopniu umiejętnie skonstruowanym wizerunkiem-produktem nowego medium, którym JFK umiał się posługiwać i robił to chętnie – telewizji. To za jej sprawą w pamięć Amerykanów wryły się głęboko przejmujące obrazy związane z wydarzeniami w Dallas. W telewizorach oglądali pogrzeb zamordowanego JFK i wzruszający gest trzyletniego synka prezydenta, salutującego trumnie ojca.
Wdowa wydała polecenie, by jak najwierniej odtworzyć ceremonię pogrzebową Abrahama Lincolna sprzed niemal stu lat: użyto tego samego katafalku, w kondukcie prowadzono konia bez jeźdźca, nawet kwiaty pochodziły z tej części ogrodu Białego Domu, którą założono, żeby upamiętnić Lincolna. Amerykanie na wyścigi zaczęli się doszukiwać podobieństw i „zbiegów okoliczności” łączących obu zamordowanych prezydentów: nazwiska obu miały siedem liter, obu zastrzelono w piątek, obu zastąpili wiceprezydenci nazwiskiem Johnson itd.
Śmierć Johna Fitzgeralda Kennedy'ego to koniec pewnej epoki:
Czy można było uwierzyć w to, że „nowy Lincoln” został zabity bez wyraźnego powodu przez zwykłego szaleńca? Nawet najbliżsi mieli z tym problem. Jeszcze w dniu zabójstwa Robert Kennedy, brat zamordowanego i prokurator generalny, wprost zapytał dyrektora CIA, czy to Agencja zabiła prezydenta. Jackie miała początkowo podejrzewać wiceprezydenta Johnsona, podobnie zresztą jak Richard Nixon, z zasady podejrzewający wszystkich o to, co najgorsze. Napięte stosunki między Johnsonem a Kennedymi (zwłaszcza Robertem) nie były tajemnicą, mówiło się, że John planował za rok wybrać sobie innego wiceprezydenta. Nic dziwnego, że Johnson stał się naturalnym podejrzanym, a w ciągu kilku dni po zamachu w Dallas FBI zostało zasypane listami na temat udziału wiceprezydenta w zbrodni. Sam Johnson też niezbyt wierzył w to, że Oswald działał sam, ale uważał – podobnie jak dyrektor FBI Edgar Hoover – że zamach zorganizowali komuniści, najprawdopodobniej kubańscy, mszcząc się za niezliczone próby zamordowania Fidela Castro.
Ponieważ narracja mitotwórcza zwolenników Kennedy’ego uczyniła z jego śmierci koniec pewnej epoki, okresu „niewinności” Stanów Zjednoczonych, było jasne, że śmierć owa nie mogła być przypadkiem i musiał stać za nią jakiś spisek. Zamach w Dallas miał być punktem zwrotnym amerykańskiej historii, po którym nic już nie było takie samo: nadeszła wojna w Wietnamie, rewolta studencka, zamieszki na tle rasowym, dalsze zabójstwa polityczne (m.in. Roberta Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga). „Gdyby tylko żył Kennedy” stało się mantrą – wyrazem tęsknoty za lepszymi czasami. Gdyby Kennedy nie zginął, problem praw obywatelskich zostałby rozwiązany harmonijnie i nie doszłoby do niepokojów społecznych. Gdyby żył, zakończyłby zimną wojnę (choć nastawiony był bardziej konfrontacyjnie niż Nixon). Przede wszystkim jednak, gdyby żył, nie pozwoliłby na wybuch wojny w Wietnamie (choć to on zwiększył zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w Azji Południowo-Wschodniej).
Kiedy na jaw wyszła szeroko rozumiana afera Watergate – okłamywanie opinii publicznej w sprawie Wietnamu, szpiegowanie przeciwników politycznych przez administracje Nixona i Johnsona – to, co do tej pory było jedynie rojeniami miłośników teorii spiskowych, okazało się, przynajmniej częściowo, faktem. W sierpniu 1974 r. prezydent Nixon ustąpił ze stanowiska. Zaufanie Amerykanów do władzy sięgnęło dna, a specjalna komisja Izby Reprezentantów, tzw. komisja Churcha, ujawniła, że CIA organizowało zamachy na przywódców innych krajów i nie wahało się współpracować z mafią. Dlaczego nie mogłoby zatem zabić prezydenta Stanów Zjednoczonych? „Styl paranoiczny”, będący dotychczas głównie domeną skrajnej prawicy, tropiącej spiski katolików, masonów i komunistów, rozpowszechnił się teraz po lewej stronie amerykańskiej sceny politycznej. „Paranoik to ktoś, kto wie co nieco o tym, co się dzieje” – mówił William Burroughs i wielu cytowało go z przekonaniem.
Kto zabił JFK? Teorie spiskowe górą:
Coraz powszechniejszą akceptację zaczęła zyskiwać teoria szerokiego spisku. Miał obejmować CIA, FBI, antycastrowskich uchodźców z Kuby (zdradzonych jakoby przez Kennedy’ego, kiedy odmówił wsparcia lotniczego dla źle przygotowanej inwazji w Zatoce Świń), teksańskich milionerów naftowych, policję Dallas, mafię. Sondaże wskazywały, że połowa obywateli uważała, że zabójstwa braci Kennedych i pastora Kinga były powiązane.
W 1975 r. Amerykanie zobaczyli po raz pierwszy jedyne nagranie zabójstwa Kennedy’ego, amatorski film nakręcony przez niejakiego Abrahama Zaprudera. Na nieostrym, pozbawionym dźwięku, trwającym kilkanaście sekund filmie wszyscy zaczęli dostrzegać to, co chcieli zobaczyć. Dowodzono, że śmiertelny strzał nie mógł – jakoby – paść z tyłu, ze strony składnicy książek. Oficjalną wersję „pojedynczego naboju”, który trafił gubernatora i prezydenta, wyśmiano jako teorię „magicznego naboju”, bo musiałby wykonywać w powietrzu zygzaki. Szeroką akceptację zyskała zatem teoria drugiego zabójcy, który miał się znajdować na tzw. trawiastym pagórku i oddać zabójczy strzał. Nie brakowało „zbiegów okoliczności”, z których każdemu można było nadać rangę dowodu świadczącego o istnieniu spisku. Czy mogło być przypadkiem to, że 22 listopada 1963 r. w Dallas przebywał także były wiceprezydent Richard Nixon? Czy mogło być przypadkiem to, że ówczesny burmistrz Dallas był bratem wicedyrektora CIA? W świadomości zbiorowej Amerykanów pojawiły się tajemnicze postaci, uwiecznione przez Zaprudera: kobieta w chustce na głowie i z kamerą w ręku, tzw. Babuszka, trzech obwiesiów, po których rzekomo zaginął wszelki ślad, czy mężczyzna z parasolem.
W sukurs teoriom spiskowym przyszła popkultura, jak zawsze odzwierciedlająca społeczne nastroje. W 1973 r. film „Zamach na prezydenta” („Executive Action”) z niemalże dokumentalnym zacięciem przedstawiał wydarzenia w Dallas jako spisek prawicowych biznesmenów i byłych agentów wywiadu. W znakomitym „Syndykacie zbrodni” („Parallax View”) Alana Pakuli powiązana z rządem korporacja organizuje zabójstwa polityków. Przekaz był jasny – oficjalnym wersjom nie można ufać.
Paradoksalnie, pojawiła się nowa wersja oficjalna, która częściowo podważała raport Warrena. W 1979 r. specjalna komisja Izby Reprezentantów, powołana do zbadania sprawy zabójstw prezydenta Kennedy’ego i pastora Kinga, stwierdziła, że do prezydenta posłano cztery kule, a z „trawiastego pagórka” prawdopodobnie strzelał drugi snajper. Równocześnie jednak potwierdziła większość wcześniejszych ustaleń, z „magicznym nabojem” włącznie. Wykluczyła też udział mafii i organów państwowych. Tym samym, zamiast coś wyjaśnić, jeszcze bardziej skomplikowała sprawę. Udało jej się jednak rozwiązać jedną zagadkę – człowieka z parasolem.
Latami spekulowano na jego temat – miał dawać sygnały zabójcom, nagrywać zamach potajemną kamerą albo strzelać do prezydenta z ukrytego w parasolu karabinu. Tymczasem mężczyzna sam się zgłosił, kiedy się dowiedział, że komisja go poszukuje. Nazywał się Louie Witt, był urzędnikiem, republikaninem. Otwarty parasol miał się kojarzyć z Neville’em Chamberlainem i był protestem przeciwko polityce appeasementu ojca prezydenta, ambasadora USA w Wielkiej Brytanii, oraz samego Kennedy’ego – „miękkiego” wobec komunistów. Wytłumaczenie było tak absurdalne, że musiało być prawdziwe. Pokazywało, jak ciężko walczyć z teoriami spiskowymi, których autorzy zawsze potrafią znaleźć prostsze wyjaśnienie, potwierdzające najbardziej złowrogą wersję wydarzeń.
Film Olivera Stona „JFK”, czyli opowieść o wielkim prezydencie:
W wytłumaczenie Witta z pewnością nie uwierzył Oliver Stone. Twórca „JFK” z 1991 r., najambitniejszego filmowego przedstawienia spisku stojącego za zamachem na Kennedy’ego. Reżyser nie ukrywał, że zależy mu na podważeniu oficjalnego mitu Komisji Warrena. W zamian, zręcznie żonglując faktami, mieszając zdjęcia archiwalne ze scenami stylizowanymi na materiały z epoki, przedstawił wizję wpadającą co prawda w pułapkę sentymentalizmu, ale trzymającą w napięciu. Widzowie otrzymali kontrmit, hagiograficzną opowieść o wielkim prezydencie, który chciał zapobiec wojnie w Wietnamie, ale poległ męczeńską śmiercią w starciu z systemem. Zamordować miała go klika złożona z przepełnionych rasową nienawiścią homoseksualnych Południowców (sic!), kubańskich uchodźców, CIA, Lyndona Johnsona i całego „kompleksu militarno-przemysłowego”, przed którym przestrzegał prezydent Eisenhower w swojej mowie pożegnalnej.
Głównym bohaterem jest zagrany przez Kevina Costnera Jim Garrison, prokurator z Nowego Orleanu, który w 1969 r. postawił przed sądem biznesmena Claya Shawa, oskarżając go o udział w spisku. Sąd błyskawicznie uniewinnił Shawa, co – zgodnie z logiką teorii spiskowej – jedynie potwierdza, że Garrison miał rację. Równie łatwo Stone zbył rozliczne głosy krytyki ze strony historyków zarzucających mu nieścisłości lub wręcz kłamstwa. Stwierdził, że jego film nie jest dokumentem, więc ma prawo do pewnych uproszczeń, ale gwałtowna reakcja establishmentu oznacza, że trafił w sedno. Film Stone’a przyczynił się do tego, że w 1992 r. Kongres ujawnił większość dokumentów, ale i one nie przekonały sceptyków. „JFK” przyłożył się też do tego, że wciąż grubo ponad połowa Amerykanów nie wierzy w wersję Komisji Warrena.
Być może od pytania „Kto zabił JFK?” istotniejsze jest pytanie o to, dlaczego tak trudno Amerykanom zaakceptować oficjalną wersję wydarzeń? Z pewnością istotna jest potrzeba wpisania śmierci Kennedy’ego w szerszą narrację starcia dobra ze złem – najlepiej taką, która podkreśla znaczenie Ameryki. Poszukiwanie spisku wewnętrznego można tłumaczyć poczuciem wyjątkowości – Ameryce jest w stanie zagrozić tak naprawdę jedynie ona sama. Najciekawszej odpowiedzi udziela jednak Don DeLillo w słynnej, traktującej o zamachu na Kennedy’ego powieści „Libra”. Jeden z bohaterów, agent CIA, dostaje zadanie napisania „tajnej historii” wydarzeń w Dallas, wraz z „pełną wiedzą” na ich temat, zgromadzoną przez Agencję. Materiału, którym dysponuje – dowodów, niezliczonych informacji, istotnych i zupełnie trywialnych szczegółów – nie sposób jednak ogarnąć, prawda go przerasta. Teoria spisku – mówi DeLillo – jest wytchnieniem dla Amerykanów, którzy 22 listopada 1963 r. stracili poczucie bezpieczeństwa. Wiara w istnienie spisku daje bezpieczne (nawet jeśli złudne) poczucie bycia podmiotem, pojmowania rzeczywistości, która jest – niestety – skomplikowana, chaotyczna i pełna najdziwniejszych zbiegów okoliczności. Jak mężczyzna z parasolem.
Obraz może zawierać: 6 osób, tłum

Brak komentarzy: