28.04.1947 r.
Norweski podróżnik Thor Heyerdahl rozpoczął wyprawę na tratwie „Kon-Tiki” z Peru przez Ocean Spokojny, która miała udowodnić hipotezę, że ludzie przybyli na wyspy Polinezji z Ameryki Południowej.
W lutym 1947 w stolicy Peru, Limie, po raz pierwszy spotkali się członkowie przyszłej ekspedycji statkiem Kon-Tiki. Wybór miejsca spotkania nie był przypadkowy. Już długie miesiące wcześniej do Limy wybrała się straż przednia wyprawy w poszukiwaniu drewna balsa. Z pomocą tubylców wytworzyli z nich pale, z których w porcie Callao zbudowali tratwę podobną do tych, których używali w czasie swych rejsów rdzenni mieszkańcy Ekwadoru i Peru.
28 kwietnia 1947 r. na zawsze zapisze się na kartach ludzkiej historii. To właśnie tego dnia tratwa żaglowa z załogą liczącą 6 osób ochrzczona imieniem Kon-Tiki obrała kurs na Tahiti. Rozpoczęła się wyprawa, której celem było udowodnienie, że południowo-amerykańscy Indianie byli w stanie dotrzeć do wyspy na południu Oceanu Spokojnego na drewnianych tratwach. Tratwach, którymi kierował głównie Prąd Humboldta, a jeśli podróżnicy mieli trochę szczęścia – również silny zachodni wiatr.
Przygoda trwała aż 101 dni. Z czasem podróżnicy zdali sobie sprawę, że jeśli na oceanie spotka ich śmierć, to na pewno nie będzie to śmierć głodowa. Jedzenie było dosłownie na wyciągnięcie ręki. Im bliżej byliśmy w kontakcie z morzem i wszystkim, co było jego częścią, tym bardziej czuliśmy się tam jak w domu, napisał Thor w dzienniku podróży. Gdyby tylko nie płynęły za nimi wygłodniałe rekiny, oddychałoby im się z pewnością zdecydowanie lepiej.
Podczas wyprawy były jednak również dni, gdy morze pokazywało im swoją ciemną stronę. Chwile, gdy fale rosły do wysokości siedmiu metrów, a piana na ich szczycie była tam, gdzie kończył się maszt ich żagla. Tak sławny poszukiwacz przygód wspomina te momenty w swojej książce: Wszyscy musieliśmy się skulić i położyć na pokład. Bambusowa ściana praskała na wietrze, a w podpierających ją linach aż furczało.
Po trwającej 101 dni podróży przez Ocean Spokojny na drodze tratwy stanęła wyspa koralowa Tuamotu. Byliśmy u celu, wszyscy żywi. Rozbiliśmy się u maleńkiej niezamieszkałej wysepki, napisał w swym dzienniku Thor. Po tym wydarzeniu podróżnicy musieli dać znać o miejscu swojego przebywania, zebrali więc drewno i rozpalili ognisko. Wkrótce nie byli już na wyspie sami.
Tubylców przyciągnął zarówno dym z ogniska, jak i zwyczajna ludzka ciekawość. Niektórzy przyszli się przekonać, ilu ludzi z rozbitej tratwy w ogóle przeżyło. Załoga przyjemnie ich zaskoczyła nie tylko faktem, że przeżyli wszyscy, ale również oryginalnym polinezyjskim pozdrowieniem.
Zachwyt tubylców nieco ostygł, kiedy okazało się, że pozdrowienie to jedyne, co ofiary katastrofy umieją powiedzieć w ich języku. Jednak podobny zawód przeżyliśmy niedawno również i my, gdy ich rodacy wołali do nas w ramach pozdrowienia "good night", pisał Thor w swojej książce.
Do bezproblemowej komunikacji z przybyszami najbardziej przyczynił się lokalny wódz o imieniu Teka. Jako członek królewskiego rodu chodził do szkoły, gdzie uzyskał solidne wykształcenie. Umiał nie tylko czytać i pisać, lecz także doskonale władał językiem francuskim. Tak przynajmniej twierdził szyper. W trakcie prywatnej rozmowy Teka potwierdził jego teorię, która głosiła, że podobne łodzie jak Kon-Tiki już nie istnieją. Jednak wódz i jego ludzie znają je z opowieści swych przodków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz