Gdy patrzę na takie zdjęcia, myślę też o wszystkich tych, którzy z Powstania trafili do Oświęcimia
""Po wybuchu powstania, poprzez obóz przejściowy w Pruszkowie, Niemcy deportowali do Auschwitz łącznie około 13 tys. mieszkańców Warszawy. Najliczniejsza ich grupa, licząca blisko 6 tys. osób, w tym dzieci i młodzież, trafiła do obozu 12 i 13 sierpnia 1944 r. 4 września przywieziono kolejny transport liczący ponad 3 tys. osób. W następnych dwóch transportach, 13 i 17 września, deportowano prawie 4 tysiące osób.
Do Auschwitz II-Birkenau trafiły zarówno niemowlęta jak i osoby w podeszłym wieku. Wśród uwięzionych znaleźli się także ludzie innych narodowości, w tym Żydzi, ukrywający się na tak zwanych aryjskich papierach.
Większość więźniów z „transportów warszawskich” przeniesiono po pewnym czasie do obozów w Trzeciej Rzeszy i zatrudniono w przemyśle zbrojeniowym. W styczniu 1945 r. wywieziono do obozów w Berlinie co najmniej 600 warszawianek z dziećmi, w tym także dzieci urodzone w obozie.
Niektórzy z mieszkańców Warszawy zginęli w trakcie „marszów śmierci”, inni doczekali wyzwolenia w obozach w głębi Rzeszy. W Auschwitz wyzwolenia doczekało co najmniej 298 warszawiaków — kobiet, mężczyzn i dzieci."
Barbara Pankowska, z domu Grzegorzewska, numer obozowy 85747
„Ostatnie chwile uwięzienia i wyzwolenie”
Ostatnie chwile w obozie Auschwitz-Birkenau wspominam z ogromną grozą. Wraz z mamą, chorą na serce, po przebytym zawale, jesteśmy zamknięte przez niemiecką obsługę w bloku szpitalnym, na tak zwanym rewirze. Ja mam ropiejące krosty na ciele i ostre zapalenie dróg moczowych, powodujące dotkliwy ból i krwawienie. Oprócz nas w bloku znajdują się inne, chore kobiety, leżące na pryczach, które odmawiają kolejne pacierze i litanie, a widok ich wyniszczonych twarzy i postaci budzi grozę. Nie mamy żadnych szans, żeby wydostać się z tego zaryglowanego bloku. Boimy się, że skazane jesteśmy na wykończenie, bo obóz jest, jak przypuszczałyśmy zaminowany. W pewnym momencie zaczyna sie potężne i długotrwałe bombardowanie. Strach nasz się potęguje. Nadciąga front. Artyleria przerażająco „ryczy”. Od wybuchów staje się oślepiająco jasno, a łuny ognia coraz są bliższe. Nagle nastaje cisza i ktoś otwiera nasz barak. Wychodzę na zewnątrz boso, okryta tylko podartym kocem i widzę kilku półnagich mężczyzn, przecinających druty kolczaste. Byli to więźniowie rosyjscy. Radość z oczekiwanej wolności była tak wielka, że mimo śniegu i siarczystego mrozu, nie czułam ani zimna, ani bólu. Nagle podszedł do mnie jakiś nieznany chłopiec, więzień jak i ja, dał mi rękawiczki, mówiąc, że pójdziemy szukać jedzenia i ubrania. Było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, gdy zobaczyliśmy otwarte wrota baraków, których było kilka. Zadziwił mnie widok każdego z nich, gdyż w jednym były tylko sterty włosów ludzkich, poupychane od podłogi do sufitu, w drugim tylko buty powiązane do pary sznurowadłami, w kolejnych tylko koszule, inna odzież, walizki i sterty fotografii. Gdy je zobaczyłam, wbrew logice, a w swej dziecięcej naiwności, usiadałam na śniegu z nadzieją odszukania wśród nich mego zdjęcia komunijnego. W końcu zgarnęliśmy do walizek trochę odzieży, buty i ciągnąc je po śniegu, wróciliśmy na rewir, Mama popłakała sie ze szczęścia, że się wreszcie odnalazłam. Następnego dnia rano, w miarę ubrane, moja mama i ja oraz jeszcze dwie panie z rewiru, ruszyłyśmy w drogę „na zachód”, oddalającą nas od obozu. Szłyśmy długo i powoli.
Dookoła tylko biały śnieg i kompletna cisza. Nasiliły sie tylko moje dolegliwości z chorym pęcherzem i wielkie zmęczenie. Nagle spotkało nas niespodziewane szczęście. Wiejskim wozem drabiniastym jechał mężczyzna, który nas zabrał i ulokował w piwnicy swego domu, mówiąc, że Rosjanie jeszcze nie weszli, natomiast pojawiają się Niemcy, rekwirują żywność, a mogą też nas zabić. Kolejny ranek, nie wiem już który, obudził nas zapachem grochówki gotowanej w kuchni wojskowej oraz dźwiękiem harmonii i śpiewem „Kalinka, Kalinka”.
To była wolność!
Kilka miejscowych osób okazało nam serdeczną pomoc i opiekę. Nie pamiętam niestety ich nazwisk. Nie pamiętam też nazwiska rosyjskiego oficera, który ulokował nas w wojskowym samochodzie, jadącym w kierunku Krakowa. W Krakowie Polski Czerwony Krzyż skierował moją mamę do szpitala, a mnie do sierocińca, gdzie przebywałam dopóki nie odnalazł mnie Ojciec po powrocie z KL Sachsenhausen – Oranienburg. Z wielką wdzięcznością wspominam tych wspaniałych ludzi i po stokroć najserdeczniej im dziękuję za okazane serce i odwagę. W moich wspomnieniach stanowią uduchowioną postać człowieczeństwa! Moja ukochana mama Stanisława Grzegorzewska do zdrowia już nie wróciła, wolnością nie zdołała się nacieszyć. Zmarła na kolejny zawał serca w 1949 roku, mając 41 lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz