78 lat temu...
Był piękny kwietniowy poranek. Powietrze było czyste, świergotały ptaki, chmury leniwie płynęły po niebie. Jednak na warszawskich ulicach na Muranowie panował nieopisany gwar. Setki podkutych par butów łomotały o bruk, warczały silniki samochodów, szczękały gąsienice czołgów. Setki niemieckich policjantów i esesmanów ustawiało się w równe czworoboki plutonów i kompanii, łącznościowcy rozwijali kable i rozstawiali anteny swoich radiostacji. Kucharze gorączkowo podawali ostatnie porcje kawy żołnierzom spieszącym się na swoje pozycje. Ostatni spóźnialscy w biegu poprawiali oporządzenie. Nieco znudzeni na stanowiskach siedzieli artylerzyści, obsługujący działa przeciwlotnicze i kierowcy ambulansów. Cała ta masa w kolorze feldgrau czekała cierpliwie na sygnał.
Ten nadszedł punktualnie o szóstej rano. Czołowe kompanie ruszyły naprzód ulicami Zamenhofa i Nalewki, wesoło śpiewając pieśń narodowych socjalistów, łomocząc równo podkutymi butami. Wraz z nimi posuwała się ciężarówka z zamontowaną szczekaczką. To miała być łatwa operacja - wygarnąć ludność getta z domów i zaprowadzić na Umschlagplatz. A stamtąd - do bydlęcych wagonów.
Widok tej potęgi mógł zaprzeć dech w piersi lub przerazić.
I o to dokładnie chodziło.
Pierwsze minuty przebiegały spokojnie. Jednak gdy Niemcy przekroczyli bramy getta, a ulice zapełniły się ludźmi i pojazdami, niebo pękło na pół. Na ulicy Nalewki z dachów posypały się butelki zapalające, granaty i pociski karabinowe. Wszystko okryło się pyłem i dymem. Zakorkowane na niewielkiej przestrzeni oddziały niemieckiej nie mogły się ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Kilkaset metrów dalej, na ulicy Zamenhofa posuwały się pojazdy pancerne - dwa transportery i lekki pojazd opancerzony [uwaga - celowo nie nazywam go ''czołgiem'']. Na nie spadły butelki zapalające. Pojazd okrył się całunem dymu i stanął, to samo stało się z jednym z transporterów. Palba nasilała się, oficerowie biegali wśród swoich żołnierzy i próbowali zaprowadzić jako taki porządek, ale niewiele to dawało. Bitwa trwała dwie godziny bez żadnego efektu i w końcu zabrzmiał sygnał do odwrotu. Policjanci i esesmani cofali się, strzelając na oślep po dachach i oknach. Niektórzy byli podtrzymywani przez innych, innych wyciągano na noszach.
Patrząc na tę scenę z pobliskiego balkonu hotelowego, gdzie mieścił się niemiecki sztab, niski oficer otarł chustką spoconą, łysiejącą głowę. Wyglądał jak prowincjonalny urzędnik, a nie SS-Oberführer i dowódca SS i policji na dystrykt warszawski, którym w istocie był. Miał wąsiki, łysinkę i okulary z grubymi szkłami. Niewiele w nim było z wojskowego. Wrócił na miękkich nogach do wnętrza pokoju, gdzie czekał na niego wysoki i szczupły drugi oficer w polowej czapce z goglami. Jego blade niebieskie oczy przypominały dwa tunele. Tak były zimne i puste. Na jego patkach kołnierzowych skrzyły się trzy srebrne liście dębu. Brigadeführer. ''Urzędnik'' oblizał spierzchnięte wargi i zaczął zduszonym tonem:
- Nie możemy wejść do getta... - zaczął, nie mogąc uwierzyć w to, co mówi. - Straciliśmy dwunastu zabitych, uszkodzone zostały pojazdy pancerne... Musimy wezwać lotnictwo...
Jego rozmówca wydął wargi w pogardliwym grymasie i, spokojnie paląc papierosa, zimnym tonem odpowiedział:
- Przejmuję dowodzenie. Żadnych bombowców! Natychmiast zmobilizować wszystkie siły i przegrupować się!
Brigadeführer spojrzał jeszcze przez okno na dymiące getto i poprzysiągł sobie zmiażdżenie oporu tych ''żydowskich terrorystów''.
* * *
Bardzo rzadko zajmuję się tematyką Holocaustu na swojej stronie. Nie jest to absolutnie mój temat. Jednakowoż prosiłbym dzisiaj o spokój w komentarzach.
* * *
Warszawskie getto, utworzone w październiku 1940 roku, było największym tego typu tworem w okupowanej Europie. Upchnięto w nim aż 450 tysięcy Żydów, nie tylko warszawskich, ale także deportowanych z m.in. Łodzi. Warunki panujące w getcie były bardzo ciężkie - ludność dziesiątkowały choroby i głód. Jednak największymi ciosami były deportacje. 22 lipca 1942 roku Niemcy rozpoczęli ''Wielką Akcję'' - deportację warszawskich Żydów do obozu zagłady w Treblince. Deportowano w ciągu 3 miesięcy w sumie 270 tysięcy osób. Wywożono głównie starszych wiekiem, chorych, inwalidów i dzieci. Na miejscu pozostało ok. 60 tysięcy Żydów, potrzebnych Niemcom jako wykwalifikowani specjaliści i pracujący na potrzeby niemieckiej machiny wojennej. Dalsze wysiedlenia spowalniali oficerowie niemieckiej armii, argumentując, że Żydzi są przydatni dla walczącego frontu.
Deportacje ludności cywilnej w niewiadomym - wówczas - kierunku, głód i niemiecki terror były głównymi przyczynami wybuchu powstania. To miały poprowadzić żydowskie organizacje konspiracyjne - Żydowska Organizacja Bojowa i Żydowski Związek Wojskowy.
I tu dochodzimy do pierwszej kontrowersji. W historiografii przyjęło się uważać, że ŻOB była rzekomo jedyną i/lub główną organizacją w getcie, powstała jako pierwsza i miała najwięcej członków. Tak twierdził do końca życia m.in. Marek Edelman, jeden z liderów ŻOB. Ten wypowiadał się obelżywie o ŻZW jak o „marginalnej, faszystowskiej zbieraninie”. Żołnierzy tej organizacji nazywał „szmuglerami i złodziejami”, którzy po paru strzałach uciekli. Wszystkie zasługi przypisywał sobie. Bardzo chętnie podchwycili ten temat po wojnie komuniści w Polsce i lansowali ŻOB (jak całe powstanie w getcie) ze względu na jej lewicowe konotacje, jako przeciwwagę dla kultu Armii Krajowej i Powstania Warszawskiego.
Tymczasem nie jest to prawda.
Jest to mit złożony, a wywodzący się z podziałów politycznych między ŻOB, a ŻZW. ŻOB powstała oficjalnie 28 lipca 1942 roku. Przywódcą ŻOB został Mordechaj Anielewicz. Większość członków ŻOB (liczyła w sumie ok. 220 bojowników) wywodziła się z socjalistycznego Bundu, albo wprost z Komunistycznej Partii Polski. ŻOB znana była także ze swojego przyjaznego stosunku do ZSRR. Gromadziła głównie biedną młodzież bez żadnego przeszkolenia wojskowego i była zorganizowana raczej na wzór milicji robotniczych.
Trudno jest natomiast ustalić datę powstania ŻZW. Wg części źródeł organizacja ta powstała już w listopadzie 1939 roku. Jej komendantem został Paweł Frenkel. ŻZW nazywani byli ''rewizjonistami'' i wywodzili się m.in. z prawicowego Betaru. Odrzucali marksizm i nawoływali do powrotu do Palestyny. Członkowie ŻZW wywodzili się majętnych, dobrze sytuowanych rodzin, byli wykształceni, wielu z nich posiadało przeszkolenie wojskowe. Nie ograniczali się tylko do prawicowych Żydów - przyjmowali każdego, kto miał pojęcie o walce. Nie połączyli się z ŻOB dlatego, że ta nie chciała żadnych autonomii we własnych szeregach.
Co więcej, ŻOB nie posiadała niemal broni i była formacją bojową tylko z nazwy (latem 1942 roku całe jej uzbrojenie to... jeden pistolet). W 1943 r. posiadała jeden pistolet maszynowy, 10 karabinów i 70 pistoletów. Armia Krajowa nie paliła się do uzbrajania tej formacji ze względu na jej brak jakiegokolwiek przeszkolenia wojskowego i ciepły stosunek do ZSRR. Poza tym, AK nie była gotowa na otwarte wystąpienie przeciwko Niemcom i obawiała się zmarnowania cennej broni. Z kolei ŻZW, chociaż nie zdołał nawiązać oficjalnych kontaktów z AK, był zdecydowanie lepiej uzbrojony, dysponując m.in. 3 karabinami maszynowymi, 15 pistoletami maszynowymi, granatnikiem, 40 karabinami i 750 granatami. Broń zdobywano kupując ją za gotówkę z ''aryjskiej'' części miasta i za pośrednictwem Korpusu Bezpieczeństwa. Doszło nawet do tego, ze ŻZW przekazał ŻOB 50 pistoletów.
Obie organizacje od jesieni 1942 roku rozpoczęły aktywne przygotowania do walki. Prowadziły propagandę, zdobywały pieniądze - czy to ze zbiórek, czy z napadów na kasy, gromadziły i budowały broń, oraz przygotowywały tzw. ''bunkry''. Wbrew powojennej mitologii, nie były to żadne ''twierdze'', a po prostu schronienia w piwnicach, wyposażone w wodę i żywność. Obie organizacje zajmowały się także działalnością zbrojną. W zamachach organizowanych przez ŻOB i ŻZW ginęli funkcjonariusze Żydowskiej Policji Porządkowej, jak Jerzy Firstenberg i Jakub Lejkin (nieudany zamach przeprowadzono na jej komendanta, Józefa Szenkmana-Szeryńskiego); ginęli agenci Gestapo, jak Alfred Nossig; dokonywano nawet napadów na niemieckich żołnierzy - w lutym 1943 roku konspiratorzy ŻZW zabili dwóch niemieckich żandarmów.
Próba generalna nastąpiła 18 stycznia 1943 roku, kiedy Niemcy przeprowadzili pierwszą próbę likwidacji getta warszawskiego. Rankiem tego dnia siły SS i policji wdarły się do getta i zaczęły wygarniać ludność z domów. Akcją dowodził ów niski, łysiejący człowieczek - SS-Oberführer Ferdinand von Sammern-Frankenegg. Austriacki nazista, prawnik, znany z wygodnego i hulaszczego stylu życia, kobieciarz, łapówkarz, z niewielkim doświadczeniem bojowym. Przełożeni uważali go za ''sflaczałego psychicznie''. Chroniony był jednak przez znajomego i rodaka, Arthura Seyss-Inquarta, byłego namiestnika Austrii i komisarza Rzeszy w Holandii.
Żydowscy bojownicy, na początku dość zaskoczeni, przeszli do spontanicznego kontrataku. Doszło do kilku strzelanin, a uzbrojeni doraźnie w pałki, rury i butelki Żydzi ruszyli do walki. Zginęło kilku (2-4) esesmanów. Niemcy byli wyraźnie zaskoczeni napotkaniem oporu i przerwali akcję, wycofując się z getta. Deportowali ok. 6 tys. ludzi, zamiast planowanych 50 tysięcy.
Von Sammern-Frankenegg poniósł swoją pierwszą porażkę, a Żydzi w getcie rozpoczęli przygotowania do walki. Pewnego wsparcia udzieliła Armia Krajowa, dostarczając kilkadziesiąt sztuk broni, kilkadziesiąt kilogramów materiałów wybuchowych oraz kilku specjalistów, którzy pomogli tworzyć punkty oporu. AK została przekonana, że broń i pomoc nie zostaną zmarnowane. W warsztatach tworzono improwizowaną broń. Z butelek i żarówek tworzono koktajle Mołotowa, z rur kanalizacyjnych - granaty.
Ostateczną likwidację getta zaplanowano na 19 kwietnia 1943 roku. Tym razem von Sammern-Frankenegg postawił na ilość. Do ataku rzucił 866 żołnierzy i policjantów, wspartych przez trzy pojazdy pancerne. Atak miał rozpocząć się w kilku punktach: przy ul. Nalewki, ul. Zamenhofa i na placu Muranowskim. Liczył, że demonstracja potęgi niemieckiej złamie ducha oporu żydowskich bojowników. Nie bez znaczenia był też termin - dzień przed świętem Paschy, którą Żydzi spędzali w domach.
Jak wiemy z wyżej podanego opisu, i ta próba zakończyła się fiaskiem. Zbierający się pod murami getta Niemcy od 4 nad ranem przykuli uwagę Żydów. Ci byli już przygotowani i zamierzali ostrzeliwać Niemców z dachów oraz wciągać w plątaninę ulic i tam nękać strzałami z różnych stron. We wszystkich punktach Niemcy napotkali na opór i ostatecznie zostali przepłoszeni. Von Sammern-Frankenegg został natychmiast odsunięty od dowodzenia, zarówno sam szef SS, Heinrich Himmler, jak i szef policji i SS w Generalnym Gubernatorstwie, SS-Obergruppenführer Friedrich Krüger, byli wściekli. Nieudolny dowódca został natychmiast zdymisjonowany. Wściekłość ta była podszyta strachem, że do Żydów dołączy się cała polska Armia Krajowa. I Himmler, i Krüger polecili nie zaczepiać Polaków i jednocześnie kazali postawić w stan alarmu wszystkie jednostki w dystrykcie warszawskim. Ostatnie, czego chcieli, to krajowe powstanie.
Wybiegając w przyszłość, von Sammern-Frankenegg został później oskarżony o nieudolność, oczernianie SS i... ''sprzyjanie Żydom'' (!). Trzeba powiedzieć, że to dość niespodziewany zarzut wobec człowieka, który wysłał do gazu co najmniej ćwierć miliona ludzi... Von Sammern-Frankenegg poległ w walce z partyzantami w Chorwacji we wrześniu 1944 roku.
Na miejscu zastąpił go ów oficer o lodowatych oczach. SS-Brigadeführer Jürgen Stroop, przysłany przez samego Himmlera. Znany wielu Polakom z doskonałej książki Kazimierza Moczarskiego ''Rozmowy z katem''. Pojawił się nawet w powieści ''Orzeł wylądował'' Jacka Higginsa.
48-letni generał, cechujący się żelazną dyscypliną i sporą odwagą osobistą, był jednocześnie fanatycznym nazistą i zaciekłym antysemitą. Uwielbiał mitologię germańską (szczególnie ubóstwiał historię bitwy w Lesie Teutoburskim; znane były też jego pasje pogańskie), był dobrym strzelcem i nie miał formalnego wykształcenia (nie skończył żadnej szkoły wojskowej). Zawdzięczał wszystko protekcji Himmlera. Ten, jako jedyny, zwracał się do niego per ''drogi Stroop''. Znany był z tego, że nie bał się ostrzału i był na pierwszej linii walk.
Stroop podszedł do tego profesjonalnie. Natychmiast przeorganizował oddziały. Pod swoją komendą miał w sumie 2054 żołnierzy i podoficerów oraz 36 oficerów. W skład jego sił wchodziły: 3. szkolny batalion grenadierów pancernych SS (444 ludzi), szkolny batalion kawalerii SS (386 ludzi), I. i III. batalion 22. pułku policyjnego (234 ludzi), jednostki armii, w tym 14. rezerwowy batalion saperów i III/8. bateria artylerii przeciwlotniczej. 367 policjantów polskich utworzyło kordon bezpieczeństwa na zewnątrz getta i nie brało - wbrew powojennej propagandzie - udziału w pacyfikacji wewnątrz. Oraz najstraszniejsi - 337 ''Askari'' bądź ''Trawnikimänner''. Tak nazywano członków SS-Wachmannschaften - pomocniczej służby policyjnej SS, złożonych z Ukraińców, Rosjan, Białorusinów i Łotyszy. Ci charakteryzowali się niską dyscypliną, pijaństwem, korupcją i okrucieństwem. Brali udział w każdej akcji likwidacyjnej gett. Pastwili się nad schwytanymi Żydami, grabili ich, nierzadko gwałcili kobiety.
Żołnierzom i policjantom Stroop nakazał rozdać alkohol. O 8 rano wznowił szturm. Podciągnął artylerię (posiadano haubicę 105 mm i trzy działka plot. 20 mm; Stroop jednakże był w stanie sprowadzić kolejne armaty) i oddział saperów z miotaczem ognia. Rozkazał również ostrzeliwać domy po ''aryjskiej'' stronie, jeśli Niemcy zostaliby z nich ostrzelani. Pod naporem Niemców powstańcy musieli opuścić swoje pozycje na Nalewkach i Zamenhofa. Zręcznie zmieniali pozycje i pojawiali się w różnych miejscach. Batalia trwała aż do wieczora 19 kwietnia. Stroopa czekało jednak srogie rozczarowanie - większość Żydów zdołała wycofać się w głąb getta i ukryć w budynkach, we wcześniej przygotowanych schronach. Schwytano jedynie 580 osób.
Na placu Muranowskim, gdzie obroną dowodził osobiście Paweł Frenkel, zawieszone zostały dwie flagi: biało-czerwona i biało-błękitna. Te wywiesili członkowie ŻZW i wzbudziły one niewysłowioną wściekłość w oficerach SS i policji niemieckiej. Były dobrze widoczne w ''aryjskiej'' części miasta...
Jednak batalia o ''Warszawski Gettograd'' dopiero się zaczynała.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ (1/2).
Koloryzacja:
Kolor na froncie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz