26.09.1983 r.
Płk Stanisław Pietrow prawdopodobnie zapobiegł wojnie nuklearnej, ignorując błędne wskazania radzieckiego systemu wczesnego ostrzegania o wystrzeleniu 5 amerykańskich rakietowych pocisków balistycznych.
Zawył alarm. Zapalił się duży czerwony napis "START". Pułkownik Stanisław Pietrow z zaskoczeniem podniósł oczy zza swojego biurka na duży ekran na ścianie bunkra. System wczesnego ostrzegania "Oko" twierdził, że wykrył początek uderzenia jądrowego na ZSRR. Petrow poczuł "taki dziwny skurcz w brzuchu". W ciągu kilku minut rozdzwoniły się telefony z Moskwy - Sztab Generalny chciał natychmiast wiedzieć, czy ma wszczynać III wojnę światową.
Pułkownik miał pecha, a cywilizacja być może szczęście, że to akurat on dwie godziny wcześniej objął dowództwo zmiany w podziemnym bunkrze w bazie Serpuchow-15. Było około godziny drugiej nad ranem 26 września 1983 roku. 35 lat temu.
Pietrow spodziewał się kolejnej monotonnej zmiany. Tymczasem wyły syreny i pulsował czerwony napis "START". - Kiedy tylko zrozumiałem co się dzieje, wstałem i spojrzałem na swoich podwładnych. Wszyscy byli zszokowani. Zacząłem wykrzykiwać rozkazy, żeby uniknąć paniki. Wiedziałem, że to, co teraz zrobię, będzie miało poważne konsekwencje - wspominał pułkownik.
Pietrow szybko uznał, że to musi być jakiś błąd systemu wczesnego ostrzegania "Oko". Pracowano nad nim od początku lat 70., ale napotkano na masę problemów. Jak na tamte czasy był bardzo skomplikowany. Umieszczone na specjalnych orbitach satelity US-K miały wykrywać fale podczerwone emitowane przez silniki rakiet startujących z USA, przekazywać informacje na Ziemię, a komputery obliczać trajektorię. Czujniki satelitów były jednak zawodne, podobnie jak komputery.
- Podniosłem słuchawkę i zameldowałem, że to najpewniej błąd - wspominał pułkownik. Nie tylko nie miał zaufania do systemu, ale na dodatek rozpoczęcie ataku jedną rakietą wydawało się absurdalne. Obowiązująca wówczas doktryna MAD (ang. - "szalona") czyli Mutual Assured Destruction (ang. - Wzajemnie Zagwarantowane Zniszczenie) zakładała, iż USA i ZSRR nie są w stanie przeprowadzić na tyle skutecznego uderzenia jądrowego, aby druga strona nie była w stanie się zrewanżować i zamienić napastnika w radioaktywną pustynię. Oba mocarstwa trzymały sobie nóż na gardłach.
Teoretycznie jedyną możliwością "wygrania" wojny jądrowej było wykorzystanie jakiejś chwilowej słabości przeciwnika i zaskakujące uderzenie w jego system dowodzenia oraz bazy. Tak aby doprowadzić do paraliżu. Nie można by tego zrobić jedną rakietą. Konieczne było masowe i skoordynowane uderzenie na wiele miejsc. Dlatego Pietrow uznał, że system musi się mylić.
Przełożony w Sztabie Generalnym zgodził się ze mną. Jednak kiedy tylko odłożyłem słuchawkę ponownie zawył alarm... - wspominał pułkownik. Znów rozświetlił się wielki napis "START". System informował o kolejnych odpalanych z USA rakietach. Po kolei na ekranach pojawiały się cztery kolejne pociski Minuteman III startujące z pola rakietowego bazy Grand Forks w Dakocie Północnej.
Pietrow znał ich możliwości na pamięć. Szczytowa prędkość około 24 tysięcy kilometrów na godzinę, trzy oddzielnie naprowadzane ładunki termojądrowe, wysoka celność, czas do uderzenia w cel na terenie ZSRR: około 40 minut.
Uczucie rozluźnienia natychmiast wyparowało. - Moje wygodne krzesło zamieniło się w rozgrzaną do czerwoności patelnię. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, miałem wrażenie, że nie dam rady wstać - wspominał. Pojedynczą rakietę można było łatwo uznać za błąd, ale pięć na raz? To była koszmarna wizja wszystkich oficerów służących przy systemach wczesnego ostrzegania - wizja początku termojądrowej pożogi, która zakończy ludzką cywilizację.
Sztab Generalny w Moskwie automatycznie otrzymał informację o wykryciu kolejnych rakiet. Czerwony telefon na stanowisku Pietrowa znów zaczął dzwonić. Generał będący na dyżurze tym razem był już poważnie zdenerwowany. Domagał się szybkiej decyzji. Miał minuty na postawienie całych sił zbrojnych ZSRR w najwyższy stan gotowości i obudzenie wojskowej oraz partyjnej wierchuszki z pierwszym sekretarzem Jurijem Andropowem na czele. To oni mieli podjąć ostateczną decyzję o uruchomieniu kontruderzenia. Wyrwani ze snu nie mieliby wiele informacji i czasu do namysłu. Opieraliby się na ocenie sytuacji jednego człowieka - pułkownika Pietrowa.
Jest przy tym bardzo prawdopodobne, że uwierzyliby by w informację o amerykańskim ataku. Zwłaszcza Andropow, który wręcz paranoicznie podejrzewał USA o chęć skrytego i zaskakującego uderzenia na ZSRR. To Andropow w 1981 roku, jeszcze jako szef KGB, rozpoczął ściśle tajny program RYAN, który miał na celu zbieranie informacji na temat przygotowań do rzekomego ataku.
Amerykanie nie pomagali w rozwianiu napięcia. Po radzieckiej inwazji na Afganistan w 1979 roku Waszyngton porzucił wcześniejszą politykę odprężenia. Po wygranej w wyborach w 1980 roku Ronalda Reagana, Waszyngton przyjął wyraźny kurs na konfrontację. Wydatki na zbrojenia szybko rosły. W 1983 roku do RFN zaczęły docierać pierwsze nowe rakiety balistyczne Pershing II, które mogły w mniej niż 10 minut dolecieć do Moskwy, nie dając ZSRR praktycznie żadnego czasu na reakcję.
Dodatkowo od końca lata 1983 roku NATO zaczęło przygotowywać się do ćwiczeń Able Archer '83, zakładających symulację reakcji na wybuch III wojny światowej. W oczach Kremla była to idealna przykrywka do prawdziwego ataku. Napięcie osiągnęło punkt wrzenia w pierwszych dniach września, kiedy radziecki myśliwiec zestrzelił koreański samolot pasażerski B747, który omyłkowo wleciał w przestrzeń powietrzną ZSRR. Zginęło 269 osób. Reagan grzmiał w telewizji nazywając ZSRR "imperium zła".
W takich realiach, trzy tygodnie później, Pietrow siedział w środku nocy w podziemnym bunkrze na swoim "rozgrzanym do czerwoności" krześle, ściskając w ręce czerwoną słuchawkę i patrząc w szoku na wykres trajektorii lotu pięciu amerykańskich rakiet międzykontynentalnych.
Pierwsze co kazał zrobić, to wyłączyć syrenę. Nikt już nie potrzebował ostrzeżenia, że dzieje się coś bardzo ważnego, a hałas tylko działał wszystkim na nerwy. Kazał podwładnym natychmiast dokładnie sprawdzić systemy, czy aby na pewno nie doszło do jakiejś usterki. Wszyscy po cichu liczyli na to, że któryś z komputerów coś pomylił i błędnie ocenił sygnały z czujników satelity. Ich nadzieje szybko zostały jednak rozwiane. Jeden po drugim meldowali, że system nie raportuje żadnych błędów. Wszystko działało. System był pewien, że Amerykanie zaczęli atak.
Pietrow nie był jednak przekonany. Pracował przy systemie "Oko" od samego początku dekadę wcześniej. Wiedział, że w 1982 roku ogłoszono jego gotowość na wyrost. Atmosfera zagrożenia ze strony USA, paranoja Kremla, fakt że Amerykanie już taki mieli - wszystko to przełożyło się na presję, aby uznać system "Oko" za działający. Inaczej mogło zacząć się robić nieprzyjemnie, ponieważ cały program był już opóźniony o wiele lat. Nie nastrajało to do zaufania systemowi. Dodatkowo pułkownik nie wierzył, że Amerykanie zaczynają III wojnę światową pięcioma rakietami. Jedna czy pięć, tak samo nie miało to sensu. Jedynym "racjonalnym" sposobem było zmasowane uderzenie - około tysiąca rakiet z silosów, okrętów podwodnych i samolotów.
Pułkownik po raz drugi powiedział więc generałowi w Moskwie, że to błąd. Od sygnału o odpaleniu minęło kilka minut. Teraz zostało tylko czekać. Prawdę miały powiedzieć za kilkanaście minut radary dalekiego zasięgu - znacznie bardziej niezawodne i precyzyjne niż satelity, ale zdolne wykryć nadlatujące rakiety zaledwie kilkanaście minut przed uderzeniem. Za późno, aby rozpocząć skoordynowany odwet.
Po kilkunastu minutach skrajnego napięcia i seryjnego palenia papierosów, na konsoli Pietrowa zadzwonił telefon z centrum kontroli radarów dalekiego zasięgu. Okazało się, że tam gdzie według systemu "Oko" powinny być rakiety, nie ma nic. Petrow dobrze ocenił sytuację, a system się pomylił. Jak uznano po dochodzeniu, satelita został zmylony przez odbijające się od chmur promienie Słońca wschodzącego nad USA.
Dla Pietrowa była to nieprawdopodobna ulga. Początkowo przełożeni dzwonili z gratulacjami. Chwalono go za dobrą ocenę sytuacji. Jednak jak wspominał Pietrow, atmosfera szybko się zepsuła. Generalicja i szefowie przedsiębiorstw zbrojeniowych zdali sobie sprawę, że sukces Pietrowa jest dowodem na ich porażkę. To oni rok wcześniej uroczyście meldowali na Kremlu, że system "Oko" jest sprawny i wypinali piersi do orderów oraz otrzymywali nagrody państwowe. Teraz błąd tego samego systemu niemal doprowadził do III wojny światowej.
W efekcie Pietrow nie dostał żadnej oficjalnej nagrody czy pochwały. Otrzymał tylko reprymendę za "niewłaściwie prowadzenie dziennika zdarzeń" podczas kryzysowej nocy. W emocjach zapomniał czegoś wpisać do rubryczek. Znalazł się na cenzurowanym i odszedł ze służby jeszcze przed rozpadem ZSRR a słuch po nim zaginął. Incydent zatuszowano.
Historia Pietrowa stała się głośna dopiero w 1998 roku, kiedy w Rosji wydano wspomnienia jego byłego przełożonego, generała Jurija Wotincewa, emerytowanego dowódcy Wojsk Obrony Przeciwlotniczej. Jako pierwszy opisał incydent z 1983 roku. W ciągu kilku tygodni zachodni dziennikarze rezydujący w Moskwie namierzyli Pietrowa. Żył, a właściwie wegetował, w zapuszczonym bloku na przedmieściach Moskwy. Depresję topił w alkoholu.
O wydarzeniach sprzed 15 lat mówił niechętnie, jednak artykuły na jego temat zyskały wielki rozgłos. Został uznany za tego, który "uratował świat od III wojny światowej". W kolejnych latach otrzymał szereg nagród od wielu zachodnich organizacji. Powstał film paradokumentalny o incydencie z 1983 roku pod tytułem "Człowiek, który uratował świat". Pietrow praktycznie przy każdej okazji twierdził jednak, że nie jest żadnym bohaterem, ot po prostu "wykonywał swoje obowiązki".
Pomimo rozsławienia na cały świat, życie byłego pułkownika nie zmieniło się znacznie. Samotność i odosobnienie mu odpowiadały. Tak bardzo, że świat dowiedział się o jego śmierci z kilkumiesięcznym opóźnieniem, kiedy we wrześniu 2017 roku zadzwonił do niego z życzeniami urodzinowymi dziennikarz. Wówczas usłyszał, że Pietrow zmarł w maju. Żył 77 lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz