ORP " Groźny" 351

ORP " Groźny" 351
Był moim domem przez kilka lat.

środa, 2 czerwca 2021

UPA zamordowała 250 Polaków.

 2 czerwca 1943 roku we wsi Hurby w powiecie zdołbunowskim w w województwie wołyńskim UPA zamordowała 250 Polaków.

Tak ten dzień wspomina Irena Gajowczyk wówczas 6 letnia dziewczynka:
" Urodziłam się 16 grudnia 1936 roku w
Hurbach, gmina Buderarz, powiat Zdołbunów,
województwo wołyńskie. Z domu nazywam się
Ostaszewska, córka Jana i Marii z domu
Zielińskiej.
Byłam zbyt mała, aby się bronić i zbyt duża,
żeby zapomnieć tragiczny dzień 2 czerwca
1943. Wieczorem tego dnia mama całą piątkę
dzieci przygotowywała do snu. Byliśmy w
samych koszulkach: najstarszy brat Marcel 12
lat, Lodzia 10 lat, Irena 6,5 roku, Stasia 4
lata, Tadzio 1,5 roku.
Mieszkaliśmy dość daleko od innych
gospodarstw i tego dnia ktoś nas powiadomił,
że wiele domów pali się i że banderowcy
napadli na Hurby. Wtedy ojciec zdecydował,
aby mama z dziećmi uciekła do pobliskiego
lasu. Tak też się stało. Marcel wziął na plecy
Stasię, mama najmłodsze z dzieci na ręce, ja
zaś trzymając się sukienki mamy i Lodzia -
uciekałyśmy. Dołączyło do nas wielu sąsiadów,
wszyscy biegli w kierunku lasu. Ojciec został
w domu, aby wynieść cenniejsze rzeczy i
trochę żywności.
Uszliśmy może ze 150 metrów, kiedy mama
zauważyła kilku młodych mężczyzn
wychodzących z lasu. Każdy miał w ręku
siekierę. Mama zaczęła krzyczeć przeraźliwie,
abyśmy się chowali. Rozbiegliśmy się wszyscy
w zboże na tyle już duże, że pozwalało nam
ukryć się. Marcel ze Stasią odbiegł od nas,
Lodzię pociągnęła za sobą jedna z naszych
sąsiadek, a ja zostałam z mamą.
Rozpoczęła się rzeź. Banderowcy uderzali
siekierami i nożami, kogo dopadli. Kilku z nich
nadjechało na koniach i tratując w
poszukiwaniu ofiar zboże - mordowali
znalezionych. Kilku banderowców podbiegło
do mojej mamy i jeden z nich uderzył ją w
głowę siekierą. Mama upadła i wypuściła z rąk
Tadzia, a ja z przerażenia krzyczałam. Na
całym polu był ogromny wrzask i lament,
ludzie błagali swoich oprawców o darowanie
życia, no bo przecież ich znali! Oprawcy byli
jednak bezwzględni. Mama czołgając się,
przygarnęła do siebie płaczącego Tadzia i
zakrwawionemu dała pierś.
Po niedługiej chwili banderowcy ponownie
dobiegli do mojej Mamy i podcięli jej gardło.
Jeszcze żyła, kiedy zdarli z niej sukienkę i
poodcinali piersi. Ja leżałam przytulona do
ziemi, chyba ze strachu nawet nie
oddychałam. Mama i Tadzio strasznie się
męczyli, Mama powyrywała sobie długie włosy
z głowy, była strasznie zmieniona, bałam się
jej, prosiła o wodę. Jak trochę się uspokoiło,
pobiegłam na nasz ogród i na listku kapusty
przyniosłam trochę wody, ale nie podałam, bo
już nie jęczała i bałam się jej.
W pewnym momencie zobaczyłam straszny
ogień i wycie zwierząt, to paliły się nasze
zabudowania, bydło i konie chodziły po
ogrodzie, a trzoda i drób paliły się razem z
budynkami. Przerażona przesiedziałam do
rana przy zwłokach mamy i Tadzia.
Zobaczyłam też inne trupy, bardzo się bałam,
było mi zimno, byłam tylko w koszulce.
Rano postanowiłam pójść do swojej cioci -
Marii Terlickiej - myśląc w swej naiwności, że
to tylko nas spotkało takie nieszczęście. Jej
budynek, nowy, murowany, kryty blachą stał
niezniszczony. Na podwórku było dużo koni,
ale kiedy usłyszałam głośne rozmowy po
ukraińsku, uciekłam stamtąd do mojej
koleżanki, Stasi Materkowskiej. Jej budynek,
nowy, też nie był spalony, a na podwórku
także zobaczyłam dużo koni. Weszłam na
ganek i chciałam wejść do mieszkania, gdy
nagle usłyszałam pijackie krzyki, a jeden z
Ukraińców krzyknął: - Mała Laszka! Strylaj!
Wybiegłam do dobrze znanego mi ogródka i
weszłam w krzak jaśminu. Siedziałam cichutko
i obserwowałam, jak pijani banderowcy
wybiegli na podwórko. Nie szukali mnie,
powsiadali na konie i ze śpiewem odjechali.
Długo siedziałam w tym krzaku, płakałam i
bawiłam się lalką, gałgankową, którą
zabrałam ze sobą. Było bardzo gorące
południe, co zmusiło mnie, by wyjść szukać
wody i ludzi. Bałam się wracać do domu,
którego już nie było. Wyszłam na drogę i w
pewnym momencie zauważyła mnie moja
ciocia, Helena Ostaszewska, która
zaopiekowała się płaczącym dzieckiem.
Opowiedziałam jej, co przeżyłam przez
ostatnią noc.
Powoli ze zboża i innych kryjówek zaczęli
wychodzić mieszkańcy Hurbów. Znalazła się
moja siostra Lodzia, która też została
przygarnięta przez ciocię. Stojąc w grupie
zauważyliśmy, że z lasu biegnie jakiś
mężczyzna. Zaczęliśmy się chować - każdy
myślał, że to banderowiec - a to był mój
ojciec. Opowiedział, jak całą noc uciekał przed
banderowcami. Uciekł z płonącego domu przez
okno i ukrył się pod jakimś mostkiem w lesie.
Bardzo rozpaczał na miejscu kaźni mamy i
brata, niedaleko leżał nieżywy Marcel i ciężko
ranna Stasia. Miała dwie dziury w głowie oraz
dwie, kłute nożem, dziury w brzuchu. Było
widać jelita, jęczała i wołała mamusię.
Pozostali mieszkańcy Hurbów zaczęli grzebać
zwłoki najbliższych w miejscu ich śmierci.
Ojciec pogrzebał mamę, dwóch braci i sąsiada
w naszym ogrodzie. Mężczyźni połapali swoje
konie, było też kilka wozów i bryczek, które się
nie spaliły i zaczęliśmy się szykować do
ucieczki, do Mizocza. Na naszym dużym wozie
jechał Ojciec, Lodzia, opatulona ranna Stasia,
oraz sąsiadka Wasylkowska z dziećmi.
Wyjechało kilka furmanek w godzinach
wczesnego popołudnia. Ojciec ciągle nas
uspokajał, abyśmy nie płakały bo w lesie
mogą być banderowcy. Po przebyciu przez nas
kilku kilometrów, leśną drogę zastąpili
banderowcy krzycząc: - Siuda jidut Lachy!
Padły strzały, Tatuś krzyknął abyśmy uciekały,
lecz sam nie mógł zejść z wozu, był chyba
ranny. Wszyscy rozbiegli się po lesie, ja też
usiłowałam biec za siostrą Lodzią i innymi
ludźmi, ciągle płacząc i potykając się o
gałęzie, które były zbyt duże (a może ja byłam
zbyt mała), aby podołać w przerażeniu walce
o ocalenie. Zgubiłam uciekających, ale w
zasięgu moich oczu były wozy z końmi, do
których zbiegli się banderowcy, i ja pobiegłam
do tatusia i widziałam, jak go strasznie bili, a
ja stałam przy krzaku i niemiłosiernie
krzyczałam. Widziałam jak naszej sąsiadce
Wasylkowskiej odrąbywali na pieńku głowę.
Mój krzyk był tak przerażający, że jeden z
banderowców podbiegł do mnie i z
rozmachem wbił mi nóż troszeczkę poniżej
gardła, a ja dalej krzyczałam i ze strachu nie
mogłam się ruszyć z miejsca.
Banderowcy byli zajęci mężczyznami i
dobytkiem, krzyczeli po imieniu do ojca, Ojciec
też po imieniu błagał Iwana, aby darował mu
życie. Ja też znałam tego Iwana, bo ciągle
przychodził do naszego tatusia jako
przyjaciel. Ojca bili po głowie i twarzy, zdarli z
niego ubranie, a kiedy mnie po raz drugi
ujrzeli, postanowili skończyć ze mną raniąc
prawą dłoń nożem i przebijając ją na wylot, a
lewą rękę raniąc przed łokciem dwa razy.
Upadłam. Jeden z banderowców chwycił mnie
za skórę na plecach, tak jak się łapie kota, i
tyle ile miał w garści odciął nożem, potem
jeszcze dwa razy ugodził mnie nożem w
łopatki i wrzucił w ogromny kopiec mrówek.
Chyba straciłam przytomność. Jak się
ocknęłam, był dzień, bardzo byłam obolała, a
mrówki tak mnie pogryzły, że byłam bardzo
opuchnięta a mrówki były w buzi, w nosie i w
tych okropnych ranach. Wyczołgałam się z
tego mrowiska, chciało mi się pić. Czołgając
się zrywałam zielone jeszcze jagody i tak
doczołgałam się do drogi i z przerażeniem
zobaczyłam obdartego ze skóry,
przywiązanego do drzewa człowieka, a to był
mój ojciec. Odrąbana, i leżąca obok głowa
sąsiadki Wasylkowskiej pokryta była
mrówkami. Po jakimś czasie usłyszałam
nadjeżdżające furmanki, bałam się, ale nie
miałam siły aby się ukryć. Leżałam przy
drodze. Pamiętam, jak podniósł mnie żołnierz
(niemiecki) a ja prosiłam, żeby mnie nie
zabijał. Coś mówił, ale nie rozumiałam. Po
chwili zobaczyłam przy mnie mojego wujka
Aleksandra Warnawskiego, który tłumaczył
Niemcom, że mnie zna, bo wcześniej poznali
na drzewie mojego ojca. Niemcy zaopiekowali
się mną układając na wozie i pojąc bardzo
słodką kawą, której smak będę pamiętać
zawsze. Opowiadano mi, że mieszkańcy którzy
się uratowali, uciekli do Mizocza i po trzech
dniach wraz z wojskiem niemieckim,
postanowili pojechać do Hurby, aby zobaczyć
co tam się stało.
Tak więc się okazało, że przeleżałam w lesie
trzy doby. Na miejscu w Hurbach odnalazła
się moja siostra Lodzia, której udało się uciec
z lasu. Muszę dodać, że nikt nie zabierał
pomordowanych, nie było jak i nie było czasu.
Niemcy wyznaczyli bardzo mało czasu na
pobyt w naszej wiosce, w obawie przed
banderowcami. Zwłoki wielu mieszkańców
Hurbów były przez Ukrainców ponownie
wygrzebane i porozrzucane po polach i
ogrodach. Wujek Aleksander Warnawski był
mężem siostry mojego ojca. Mnie i siostrę
Lodzię wzięli na wychowanie, ja trafiłam do
niemieckiego szpitala w Mizoczu. Długo się
leczyłam, rany bardzo ropiały. Mam siedem
blizn na ciele, które z biegiem lat przestały mi
przeszkadzać, jednak okaleczona psychika
daje mi znać o sobie przez całe życie.
Po wyjściu za mąż zamieszkałam na Dolnym
Śląsku i mieszkam tu od 1958 roku.
Pisząc te trudne dla mnie słowa chcę, aby
dotarły do wszystkich. Nie chcę, aby
zapomniano o tym, co wyrabiali pozbawieni
sumienia rizuni ukraińscy, którzy w
niewyobrażalnym bestialstwie przewyższyli
stokroć Gestapo i NKWD. Tamci to były
organizacje państwowe, powołane do
niszczenia przeciwników, a banderowcy, którzy
dziś mówią, że walczyli z Niemcami i
Sowietami, w tchórzowski sposób „wojowali” z
Bogu ducha winną ludnością cywilną, to jest
ze mną - żywym świadkiem, 6,5-letnią
dziewczynką, którą znali, znali jej ojca i całą
rodzinę. Tylko bandyci i tchórze walczą z
dziećmi i kobietami! Tylko zwyrodnialcy
rozpruwają brzuchy i obcinają piersi, a oni w
swoich szkołach w Polsce uczą dzieci
ukraińskie, że to byli bohaterowie!
Być może, gdyby tak nie kłamali, to byłyby
inne stosunki z Ukraińcami, a tak to nie wiem,
czy usłyszę proste, ale za trudne dla nich
słowo: Przepraszam!
Z całej mojej rodziny żyje nas tylko dwie:
Irena, to ja, pisząca te słowa i siostra
Leokadia. Nie wiemy, co stało się z ranną
Stasią. Zamordowano razem 5 osób z mojej
rodziny. Długo się bałam czy to napisać.
Wujek Warnawski odradzał mi, ale teraz
musiałam to z siebie wyrzucić.""
/ Boguś
Może być zdjęciem przedstawiającym ceglany mur i na świeżym powietrzu

Brak komentarzy: